To straszne słowo na "k"...
Stało się. Ekipa z
Łodzi, która w nocy ubrała w koszulkę z napisem "Konstytucja" Misia
Uszatka, tego, co klapnięte uszko ma, została zwinięta przez policję. Jak
relacjonuje pani Katarzyna, podjechały dwie suki, zabrały ich do komisariatu.
Z treści wpisów w internecie wynika, że ekipa modowa z Łodzi
jest w dobrym nastroju. Są bohaterami miasta, a pani Katarzyna odgraża się, że
to jeszcze nie koniec, bo ubiorą w koszulki „Konstytucja” kota Filemona i
wróbla Ćwirka.
Nie postawiono im zarzutów, bo w zasadzie nie wiadomo, w
jaki sposób koszulka z napisem „Konstytucja” – czyli odnosząca się do
najwyższego prawa Rzeczypospolitej, któremu ma służyć również policja - miałaby
znieważać Misia Uszatka.
Śmiem twierdzić, że tak samo nie wiadomo, jak miałaby
znieważać prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego pomnik w Szczecinie jako pierwszy
w ubiegłym tygodniu został ubrany w koszulkę „Konstytucja” z dopiskiem
„Jędrek!”.
Prezydent Lech Kaczyński, którego obecnie PiS z niewiadomych
przyczyn znieważa koszmarnymi figurami rozsianymi po całej Polsce, szanował
konstytucję. Przestrzegał jej, realizował nawet niekorzystne dla siebie
postanowienia Trybunału Konstytucyjnego.
To, że prezydent utożsamia się z konstytucją, na którą wszak
przysięga i której ma strzec, to przecież nie zniewaga, lecz wyraz najwyższego
uznania.
To, że były prezydent mógłby mieć jakieś zastrzeżenia pod
tym względem do prezydenta obecnego Andrzeja Dudy, który klnąc się na Boga, na
konstytucję przysięgał, wydaje się oczywiste. Tym bardziej że prezydent Duda na
każdym rogu ulicy ogłasza się kontynuatorem idei Lecha Kaczyńskiego.
Rozumiem, że słowo „konstytucja” stało się obecnie strasznym
zaklęciem, po wymówieniu którego politykom PiS trzęsą się portki niczym w
wierszu Gałczyńskiego. Dlaczego? Być może dlatego, że konstytucja wiąże się z
przestrzeganiem prawa i ochroną praw obywateli?
Akcja ubierania pomników rozszerza się na cały kraj, a nawet
na zagranicę. Niedawno w koszulce „Konstytucja” wystąpił Jacques Brel –
najsłynniejszy belgijski pieśniarz. Z tego, co wiadomo, nikt w Belgii z tego
powodu nie poczuł się obrażony, a policja nikogo nie ściga.
Tam zresztą pomnik sikającego chłopca (Manneken Pis -
zbieżność nazwy czynności z nazwą rządzącej partii jest zupełnie przypadkowa)
nieustannie przebierany jest w różne stroje. Chłopiec ten – to bohater narodowy
– uratował ponoć Brukselę w XV wieku, w ten oto sposób gasząc zapalony lont
ładunków podłożonych pod mury miasta.
W Polsce tymczasem nasza dzielna policja i wspierająca ją
prokuratura Zbigniewa Ziobry ścigają koszulki z całą zaciętością. W Białej
Podlaskiej policja wpadła o 6 rano do mieszkania 67-letniego pana podejrzanego
o akt koszulkowego terroru. Szef MSWiA uznał to za środki przesadzone.
Zastrzegł jednak, że zakładanie koszulek na pomniki to „happening żałosny”.
Zapewne minister Brudziński nie założyłby na siebie koszulki
„Konstytucja” – bo o niej mówią „komuniści i złodzieje”. Tyle że właśnie szef
MSWiA za jej przestrzeganie odpowiada. Odpowiada też za „przesadzone środki”
stosowane przez policję. Również za ośmieszanie samej policji ganiającej po
nocy ludzi ubierających Misia Uszatka.
Tak naprawdę komuna upadała nie pośród heroicznego boju, ale
pośród śmiechu. Gdy funkcjonariusze po Rynku we Wrocławiu ganiali działaczy
Pomarańczowej Alternatywy przebranych za Świętych Mikołajów za to, że w Dzień
Kobiet rozdawali paniom watę, wiadomo było, że to już koniec.
Paweł Wroński
Bez znieczulenia
To nie jest w Polsce łatwy czas dla
inteligentów. Nie może być. To oni są bowiem najważniejszymi wrogami władzy.
Istotą PiS-owskiej
epoki jest swoista „rewolucja kulturalna”, czyli próba wymiany elit. Jest ona
jednak o tyle skomplikowana, że Polska to nie Chiny, hunwejbinów jest mniej, a
Europa nakłada na Kaczyńskiego ograniczenia, których towarzysz Mao nie miał.
Ale rewolucja w Warszawie, choć nie ma tęgo impetu co tamta sprzed pół wieku w
Pekinie - postępuje.
Gdy siedmiu sędziów
Sądu Najwyższego zwraca się do unijnego Trybunału Sprawiedliwości z pytaniem o
legalność nowelizacji ustawy o SN, władza odpowiada kanonadą. Wśród
strzelających nie ma jednak nikogo, kto cieszyłby się jakimkolwiek prawniczym
autorytetem. Najbardziej kategoryczne sądy okraszone inwektywami o buncie i
rokoszu wydają magister Przyłębska i hunwejbini „dobrej zmiany”, magister Kaleta
i magister Kanthak. W innej epoce politycznej nie mieliby odwagi, by otworzyć
usta. Teraz jednak nadszedł ich czas. Na liście kandydatów na sędziów Sądu
Najwyższego wysyp ludzi z nienadmiernie imponującymi CV. Oni wiedzą. To ich
czas. W Izbie Dyscyplinarnej będą mogli zarabiać więcej od zdolniejszych od
siebie za dyscyplinowanie zdolniejszych od siebie. Władza nie potrzebuje
autorytetu, wiedzy i błyskotliwości nowych sędziów. Potrzebuje
dyspozycyjności.
Rocznica powstania
warszawskiego najgłośniej celebrowana jest przez wytatuowanych młodzieńców z
racami. Może nie wiedzą, że oddają hołd młodym polskim inteligentom tamtej
epoki. Prawdopodobny idol młodzieńców, Patryk Jaki, i hunwejbini z PiS-owskich
mediów przez kilkadziesiąt godzin hejtują Rafała Trzaskowskiego Za „wyśmiewanie
się z powstańców”. Jest to wprawdzie kompletna brednia, ale w czasie rewolucji
kulturalnej prawda jest kwestią trzeciorzędną. W finale Trzaskowski, którego
krewni walczyli w powstaniu, broni się przed powstańcem Jakim. Kilka dni
później impertynent z TVP Info krzyczy do Trzaskowskiego, że ten „nie jest wart
rozmowy”. Dwa dni wcześniej minister Brudziński śmieje się w oczy Katarzynie
Kolendzie-Zaleskiej, dowodząc, że inwigilacja polityków opozycji i młodzieży
była uzasadniona tym, co pół roku później ukazało się w internecie.
Sędziowie Sądu
Najwyższego, Rafał Trzaskowski i Katarzyna Kolenda-Zaleska są w defensywie.
Hunwejbini czują, Że mają do czynienia z inteligentami z dobrych domów. I czują,
że w epoce rewolucji kulturalnej mają nad nimi wyższość. Wiedzą, że jest próg
chamstwa i agresji, po przekroczeniu którego ich oponenci będą bezradni. Bo
mają w sobie ten kulturowy kod, który nie pozwoli im przekroczyć pewnych granic.
Opory drugiej strony dają hunwejbinom poczucie mocy. Oni wiedzą, jak walić
poniżej pasa. To ich siła.
Nasi hunwejbini
bardzo różnią się od chińskich. Tamci byli odurzeni ideologicznie. Nasi są
absolutnie cyniczni. Władza to wie. Do żadnej ideologii się nie odwołuje,
Oferuje transakcję. Lojalność za awans. Proste. Ludzie zdolni do wszystkiego,
na czele niezdolnych, gotowych na wszystko. O swych współpracownikach z
Porozumienia Centrum Jarosław Kaczyński mówił brutalnie szczerze - użyteczni
półinteligenci. Tak samo traktuje współtowarzyszy z PiS i swój elektorat.
PiS-owcy chcą być
swojakami. Ale są cwaniakami, którzy swojaków prawdziwych mają za nic. Tworzą
jednak pewien kulturowy kod półinteligenta - aroganckiego, bezwzględnego,
umiejącego gardzić i opluwać.
Tu nie ma co się
oburzać i łkać. Lepiej pytać, jak z tą inwazją walczyć. W lipcu 2016 roku
Michelle Obama, mówiąc o tym, jak sobie radzić z falą pogardy i nienawiści,
powiedziała: „When they go Iow, we go high”. W wolnym tłumaczeniu: gdy oni
uderzają poniżej pasa, my zachowujemy klasę. Dwa i pół miesiąca później „oni”
zdobyli Biały Dom. Nie, to nie znaczy, że klasa i styl są bez znaczenia. Znaczy
to tylko tyle, że absolutnie nie gwarantują wygranej.
Demokraci nie
wygrają pojedynku na brutalność z troglodytami. Ale muszą zrozumieć, że na
ringu zbudowanym przez PiS nie ma szermierki na pięści. Jest wolnoamerykanka.
Wszystkie ciosy dozwolone. I że bez gotowości twardego odpowiadania na ciosy,
oskarżenia i insynuacje, bez słowa precyzyjnego, ale i mocnego, bez ironii, ale
czasem i brutalnie ostrej riposty zostaną z tego ringu zmiecieni przy rechocie
hunwejbinów.
Na zarzuty
wyśmiewania się z powstańców pan Jaki powinien usłyszeć rzucone w twarz:
„ordynarny kłamca!”. Na uzasadniające inwigilację szyderstwa minister Brudziński
powinien usłyszeć: „to brednie!”. Na oskarżenia o rokosz i bunt magistrowie od
Ziobry powinni usłyszeć: „do nauki!”.
Elektorat
najwyraźniej jest zafascynowany siłą i gardzi słabością. Może się to nie
podobać, ale należy to przyjąć do wiadomości. Przegrani mogą się oczywiście
napawać moralną wyższością, ale - umówmy się - w razie triumfu naszej
rewolucji kulturalnej marne to będzie pocieszenie.
Tomasz Lis
Następny do golenia
Zamarłem z brzytwą w ręku. W środę 1
sierpnia 2018 r. w godzinach porannych (nadawali „Poranek” w Radiu TOK FM).
Akurat się goliłem, kiedy usłyszałem, że Joachim Brudziński to „ciepły
człowiek”. O tym, że minister jest „ciepłym człowiekiem”, mówił redaktor Michał
Szułdrzyński z „Rzepy”, którego w przeszłości nie raz cytowałem w pozytywnym
kontekście (także za odwagę noszenia muszki), ale tym razem - gdybym go miał w
zasięgu brzytwy – to bym go ogolił na sucho, bez mydła.
Nikogo z obecnych w
studiu to nie poruszyło, a mnie- tak! Na tle Macierewicza każdy jest „ciepły”
jak Matka Teresa, bo to jest potwór, który co tydzień obiecywał nowe śmigłowce
i kolejne odkrycie smoleńskie, a co odkrył? Brudziński jest może ciepły, kiedy
na urlopie nagania ryby prezesowi, ale jako ojciec chrzestny inwigilacji Hołdysa
to polityk zimny jak meduza i nad wyraz cyniczny. Kiedy Kaczyński rzucał z
mównicy „cała Polska się z was śmieje”, ciepły Brudziński podchwytywał
„komuniści i złodzieje”. Złodziei Brudziński nie znosi szczególnie. Doktor G.
to dla niego „ordynarny, obrzydliwy łapówkarz”.
Pycha go rozsadza,
a o innych mówi z pogardą. „Gdyby Tusk nie podjął gry z Putinem, to nie
doszłoby do katastrofy”. „Zostawił ciało prezydenta w błocie, w ruskiej
trumnie na deszczu. Taki premier nie zasługuje na mój szacunek”. „Jeżeli
przyszłe pokolenia będą pamiętać Donalda Tuska, to tylko w kontekście listy
hańby narodowej”. „Tusk jest niemieckim popychlem” - mówi ten ciepły człowiek.
O Sikorskim:
„Niewiadomo, dureń czy zdrajca”. „Kreuje się na brytyjskiego lorda, który chodzi
po salonach europejskich, jakby połknął kij od szczotki. A naprawdę zachowuje
się skandalicznie”. Wałęsa „używa słów jak spod budki z piwem”. Raporty Julii
Pitery „można wsadzić tam, gdzie nie powinno się wsadzać”. Feministki
niemieckie będą rozdawać róże „młodym napalonym byczkom zwanym »uchodźcami«”.
To, że dla
publicysty Brudziński jest „ciepłym człowiekiem”, to rzecz gustu, ale ponieważ
nikt w studiu nie był innego zdania, to nie pozwala mi odłożyć brzytwy i
pienię się dalej. Brudziński to może „swój chłop”, z którym można konie kraść,
ale rzecz w tym, że on i jego kompani ukradli nam coś więcej niż konie, oni
ukradli nam demokrację. Człowiek, który zajmuje jedno z najwyższych stanowisk w
Polsce, nie może być rozpatrywany w kategoriach wdzięku, nie powinniśmy się z
nim oswajać, traktować go jak każdego innego, bo to raczej curiosum. Podzielam
opinię znanego reżysera Feliksa Falka, że Brudziński to człowiek „bezwzględny,
fanatycznie pilnujący porządku w partii. Niesympatyczny i bardzo agresywny”.
Przecież żadna z
jego cytowanych wyżej wypowiedzi nie musiała paść, nie padła też wymuszona lub
ze strachu. Po prostu ten typ tak ma. Fakt, że taki polityk nami współrządzi i
jest wymieniany jako delfin, napawa głębokim smutkiem. Nie należy poprzestawać
na tym, że to jest „ciepły człowiek”, bo można wymienić paru takich ciepłych,
że się wszyscy zagotujemy. Najgorsi są politycy, którzy lubią dzieci i
zwierzęta.
Ciepły skądinąd i
zawsze uprzejmy Paweł Lisicki („Do Rzeczy”) dworuje sobie z Magdaleny Środy,
która nawołuje do oporu a la stan wojenny: drugi obieg, podziemne publikacje,
ulotki, seminaria, uczelnie, pomoc prawna, dokształcanie itd. Na takie dictum
Lisicki elegancko puka się w czoło i pisze, że Środa „plecie, co jej ślina
przyniesie na język”. Zastanówmy się jednak, czy redaktor ma rację, kpiąc z
pomysłu Środy i ją obrażając.
Panie Redaktorze: jeśli tak dalej pójdzie,
to gdzie już wkrótce będzie się rozpowszechniać książki, które wykreślono z
lektur szkolnych, więc przestaną być wznawiane? Gdzie można będzie poznać
poezję autorów wykluczonych, którzy nie mogą być nawet patronami ulic i szkół?
Gdzie obejrzeć w muzeum to, co zostało zeń usunięte razem z dyrektorem i
kustoszem? Jak d otrzeć do innej niż zadufana historii Polski, jeżeli zza
każdego zakrętu wychylają się niezłomni żołnierze, niezłomni dziennikarze,
niezłomni historycy? Jak poznać opinie tych, którzy wylecieli z mediów
publicznych? Gdzie szerzyć inną niż Fundacja panów Glińskiego/Świrskiego
politykę historyczną? Czy telewizja publiczna zaprosi profesora Styrona czy
Daviesa, krytycznych wobec „dobrej zmiany”? Kto przeliczy liczby
Morawieckiego? Kto da pieniądze na heretyckie przedstawienie, którego ksiądz
nie pokropił? Która polska ambasada zaprosi na pokaz niesłusznego filmu JTolland
czy Pawlikowskiego? Kto powie „stop” kolejnej ustawie a la ta o IPN,
powstrzymana przez Trumpa i Netanjahu? Gdzie minister edukacji (!) Zalewska
będzie mogła dowiedzieć się, kto kogo mordował w pogromie? Z czego będą żyły
organizacje pozarządowe i czasopisma, które zostały pozbawione subwencji? Kto
odważy się wymienić autora lub czasopismo, którego w TVP „nie puszczą”?
Redaktor Lisicki chyba nie docenia zagrożenia, które sygnalizuje prof. Środa.
Pan szanowny
pozwoli na jeden przykład. Ukazała się ostatnio książka prof. Andrzeja Nowaka,
znanego historyka, cenionego zwłaszcza - ale nie tylko - na prawicy. Tytuł:
„Filary niepodległości”. Na książkę składają się rozmowy autora z dziesięcioma
osobami, „od których w dużym stopniu nasza niepodległość zależała i zależy”.
Znajdujemy tam rozmowy z Janem Olszewskim, Wiesławem Chrzanowskim, Anną
Walentynowicz, Lechem Kaczyńskim, Jarosławem Kaczyńskim, abp. Markiem Jędraszewskim,
Jarosławem M. Rymkiewiczem, ale próżno by szukać Wałęsy, Geremka, Niesiołowskiego,
Kuronia czy Modzelewskiego - żadnego z nich. Żeby choć jeden dla zachowania
pozorów! Zamiast tego znajd ujemy rozmowy z innymi ojcami (raczej chyba
„dziećmi”) niepodległości. .. Andrzejem Dudą i Mateuszem Morawieckim. A przecież
kiedy Kuroń i Modzelewski siedzieli za Polskę, przyszły prof. Andrzej Nowak
(1960) dopiero stawiał pierwsze kroki. Kiedy Michnik, Niesiołowski, Kuroń i
Blumsztajn siedzieli, Andrzej Duda (1972) i Mateusz Morawiecki (1968) chodzili
pod stołem. Może właśnie dlatego wtedy nie było ich widać.
Daniel Passent
Nie ta pora
Najważniejszą pisowską uroczystością
ubiegłego tygodnia były 70. urodziny Antoniego Macierewicza, bo życzenia złożył
osobiście sam prezes. Zakończył je tak: Nie nadeszła jeszcze pora, aby
wyjaśnić, dlaczego jubilat przestał być ministrem obrony narodowej. Zgoda, pora
jest najważniejsza. W pewnej wsi na Podlasiu tak się chłopy popiły, wracając z
pasterki, że trzy miesiące kilku z nich leżało na sianie, odżywiając się tylko
wodą, kiełbasą i bimbrem. Kolędy czasem śpiewali, a pili umiarkowanie, żeby
łba nie urwało, i czas umykał.
Aż pewnego szarego świtu, gdy „Lulajże, Jezuniu” sobie
mruczeli, gospodyni wbiega, gospodarza za kłaki wyciąga i krzyczy, żeby się ogolił.
- Uspokój się, babo, nie ta pora, przecież dopiero co z pasterki wróciliśmy. -
Na rezurekcję trzeba jechać - ona na to. - Wyłazić mi wszyscy. Pan Jezus
zmartwychwstał!
- O, już? - zdziwili się zgodnym chórem chłopi.
Mam nadzieję, że
któregoś dnia obudzone zostaną nasze rządowe płazińce, nasze wieloczłonowe
pasożyty. Przyjdzie przecież ta pora, gdy trzeba będzie wszystko sobie wyjaśnić.
- O, już? - zdziwi ą się wtedy tasiemce, uzbrój one w bezkarny dziś brak
odpowiedzialności.
Traktowania od czapy,
z liścia, z kopa doznajemy codziennie od ministrów rządu Mateusza
Morawieckiego, który ostatnio kpił sobie z rolników; Przecież czasami jest
upał, a czasami przymrozki, i tak to już jest - raz słonko świeci, a kiedy
indziej wichry, ulewy, powodzie... Słuchali tych bzdur dzielnie i zapamiętali
z pewnością, jak ważne treści miał do przekazania premier, bo był taki „z
waszecia”.
Wspomniany na
początku jubilat Macierewicz mówił podczas urodzinowego przyjęcia nie tylko do
swoich, ale i do nas. A głosił najprawdziwszą prawdę, same konkrety, bez
owijania w papierek, że to cukierek: „Nigdy nie dawajmy wrogom prawa głosu, nigdy
nie uznawajmy wrogów za równych sobie w dyskusji”. Oczywiście tych, którzy
zagrażają Polsce mianują wyż. wym. pasożyty. Ale prawda, że piękny cytat? Sam
Feliks Edmundowicz by się nie powstydził takiego stosunku do wrogów partii
bolszewickiej. Ach, przepraszam, zapomniałbym dodać, że to PiS jest Polską.
Tylko on. I zdradzieckie mordy w kubeł. Słynny cytat z „Wesela”: …Serce? A to
Polska właśnie” został już praktycznie unieważniony. Forsa! To Polska właśnie!
- myślą wieloczłonowe płazińce. Ostatnio z biało-czerwonymi akowskimi
opaskami na rękawach.
Pan w pewnym sensie
premier z okazji 74. rocznicy powstania warszawskiego odwiedził sklep z odzieżą
patriotyczną. Nie wiem, czy nosi kalesony z kotwicą Polski Walczącej. Ale wiem,
że autorka tego potężnego znaku, Anna Smoleńska „Hanka”, harcerka Szarych
Szeregów, zginęła w Auschwitz. Miała 23 lata.
Właściciel
pieczątki „Prezydent Rzeczpospolitej” przyjął w swoim pałacu czwórkę turystów.
Zagranicznych, i to z daleka, bo z Azji Południowo-Wschodniej, żeby się jakiś
świr nie zaplątał. Pytał, jak się czują i czy Polska im się podoba, bo jemu
bardzo. Pokazał im gabinet, w którym podpisuje, pokroił placek, osobiście
nalewał herbatę. Gorącą, bo pałac pracuje pełną parą.
Tymczasem+32 st. C rozgrzały policję
tropiącą przestępców, którzy na pomnikach wieszaj ą koszulki z napisem
„Konstytucja”. Dla mnie dowcipny happening, ale już od 6 rano funkcjonariusze
rewidowali mieszkania sprawców. Wyrwana ze snu kilkuletnia wnuczka
„przestępcy" płakała. Ponieważ pomnik Agnieszki Osieckiej też brał udział
w akcji, przypomniała mi się piosenka „Kto nauczył cię tak pięknie patrzeć na
łzy? ”. Dedykuję ją uzbrojonemu tasiemcowi Joachimowi B
Stanisław Tym
Kucnij
Malutka dziewczynka z trudem sięga do wielkiego
pudła, pełnego zawiniętych w aluminiową folię burritos. Bierze jedno i drepcze
w stronę zlanego potem strażaka opartego o wielki wóz bojowy. Facet ociera pot
z czoła, dostrzegają, kuca, przyjmuje dar i mówi: „Dziękuję ci bardzo”.
Dziewczynka zawraca, wyjmuje z pudła kolejne burrito i idzie do następnego
strażaka, który akurat zdejmuje hełm i ma twarz umorusaną sadzą. Przyklęka,
bierze posiłek i pokłonem dziękuje małej damie.
Sytuacja powtarza
się wiele razy, Gracie kursuje bezustannie, w pudle jest mnóstwo burritos,
wozów bojowych kilkanaście. Skonani strażacy stoją oparci o burty, inni siedzą
na trawie, przebierają się, zdejmują hełmy, ciężkie rękawice i kurtki. Trwa
wojna z gigantycznym pożarem w Carr w Kalifornii. Tak wielkim, że na Zachodnim
Wybrzeżu wytworzył się nowy system meteorologiczny, powstają nieznane tu wcześniej
skotłowane wiatry, które sprawiają, że pożar jest nie do ugaszenia.
Każdego dnia Gracie
przyjeżdża w okolicę prowizorycznego parkingu z mamą, która przez noc przygotowuje
placki z fasolą, zawija je w folię i wrzuca do wielkich pudeł. Ojciec Gracie
jest jednym z 10 tysięcy strażaków walczących z tym ogniowym potworem, który
zżera kalifornijskie lasy w strasznym tempie. Końca wojny nie widać. Od lat
krąży domniemanie, że to dzieło podpalaczy, ktoś czasem sugeruje, że mogą to
być akty terroryzmu. Dym, ogień, spiekota od słońca. I w tym wszystkim malutka
dziewczynka i dziękujący jej strażak, który przyjmując burrito, przyklęka.
Gdy czytałem
biografię Stevena Spielberga, zwróciłem uwagę na pewien szczegół. Legendarny
„E.T.” - film, w którym grały dzieci. Na planie Spielberg kucał przed każdym,
gdy z nimi rozmawiał. Wydawał dyspozycje i udzielał porad w pozycji równającej
go wzrostem z małym aktorem. Patrzył mu w oczy, uśmiechał się. Gdy kucał,
dzieci podbiegały do niego same, bo wiedziały, że będzie rozmowa. „Kiedy
patrzysz na nie z góry, jesteś groźnym dyktatorem, gdy kucniesz - stajesz się
przyjacielem, wtedy ci ufają”.
Zadziwiające, na
ilu polach to działa. Aneta Awtoniuk uczy ludzi nawiązywać kontakty z psami.
„To pies podejmuje decyzję, czy ci zaufa. Nie podchodź pierwszy, nie zaczepiaj
go, po prostu kucnij kilka metrów przed nim i wyciągnij rękę. Jak zechce,
podejdzie, obwącha
grzbiet dłoni, zamerda lub odejdzie. On podejmie decyzję.
Pies nie lubi większych od siebie”.
Na ekranie
komputera oglądam koncert Wojtka Mazolewskiego w Kostrzynie. Muzycy stoją na
wielkiej scenie pięć metrów nad ziemią, widzowie są bardzo daleko. Taki układ
gwarantuje bezpieczeństwo, ale odcina bliski kontakt. Nikt się nie pcha w
pobliże sceny, bo nic nie widać poza płytą paździerzową przed nosem. Musisz odsunąć
się o dobrych kilkanaście metrów i zadrzeć głowę, by cokolwiek dostrzec.
Koncert w małym klubie to inna zabawa, ludzie są tuż-tuż, energia rodzi się
sama. Muzycy rockowi uwielbiają grać w takich warunkach. Widzowie czują ich
pot, mogą ich dotknąć, złapać za rękę, widzą każdy grymas na twarzy, mogą wpaść
w trans, jednym skokiem wylądować koło wokalisty i razem z nim tańczyć. Ale
zdarzały się nieszczęśliwe wypadki. Czasem tłum z tyłu napierał bez umiaru i
przygniatał ludzi z pierwszych rzędów do krawędzi proscenium, niektórzy się
dusili, innym pękały żebra. Na Pol’and’Rock problemu nie ma, bo przez tę
wysokość przed sceną świecą pustki. Artysta widzi jedynie ocean głów i rąk, a
nie widzi twarzy. Nie ma nikogo w pobliżu. Owsiak zdziera głos do zera, by
całą tę wielką wspólnotę wprowadzić w poczucie bliskości. Z dołu ludzie na
scenie wyglądają jak małe ołowiane żołnierzyki, na szczęście kamera pokazuje
ich twarze z bliska i rzuca obraz na dwa wielkie ekrany po bokach. Wtedy można
dostrzec, że Mazolewski się uśmiecha, Waglewski puszcza do niego oczko. Są
blisko. Są niemal w tłumie pod sceną.
Żeby nawiązać
kontakt z drugim człowiekiem, musisz się znaleźć blisko niego. Patrzeć mu w
oczy. Musisz go poczuć, ujrzeć jego zamyślenie, drgnięcie powieki, zawahanie.
Musisz zejść ze sceny i kucnąć, znaleźć się na jego poziomie. Inaczej walniesz
kazanie, przemówisz, wydasz dyrektywy - ale nie staniesz się bliskim
człowiekiem.
Amerykańscy
strażacy i policjanci klękają i kucają, kiedy mają do czynienia z dzieckiem.
Nie wiem, kto ich tego nauczył. Zaufanie jest kluczem relacji. By szczerze
porozmawiać, usiądź pośród ludzi, nie mów do nich z góry. Jak trzeba - kucnij,
zanim coś powiesz.
Zbigniew Hołdys
Smutne dni
Trudno mi opisać stan, w jakim się
znajduję. Myśli o Korze i Tomku mieszają się w tych dniach z pamięcią o
bohaterach warszawskiego powstania, Z poezją Kory i muzyką Tomka łatwiej było
wznieść się ponad pustosłowie polityków. szermujących patriotycznymi hasłami o
umiłowaniu wolności, poszanowaniu drugiego człowieka i patriotyzmie, Z jednej
strony Mike Tyson bredzący w powstańczej opasce; z drugiej prezydent z bezrefleksyjnym
długopisem łamiący Konstytucję RP. na którą przysięgał, a z trzeciej -
krzykliwa opozycja walcząca nie o wolność i nasze prawa, tylko o zaspokojenie
wybujałego ego.
Kochani Koro i
Tomku, wiem, co się mówi w tych smutnych okolicznościach. Byliście wspaniałymi
artystami, wyróżniała Was w życiu szczerość oraz od waga w walce o nasze umysły.
Odrzucaliście kompromisy, bo sztuka ich nie znosi. Mówi się. że zostajemy z
Waszym wielkim dorobkiem muzycznym: poezją, piosenkami, płytami, nagraniami z
koncertów, Nam jednak szczególnie brakuje Was tu i teraz. w dniach, w których
z trwogą myślimy o naszym kraju. Właśnie teraz jesteście nam szczególnie potrzebni.
Brakuje nam ludzi z Waszą wyobraźnią, odważnie wypowiadających myśli i
porywających w swojej szczerości. Nie wiem. czy wiesz. Koro, że prezydent
napisał o tym. jak wychował się na Twojej twórczości. Może nawet słuchał
piosenek Maanamu, ale w drodze po władzę albo o nich zapomniał, albo - co jest
bardziej prawdopodobne - w ogóle ich nie zrozumiał. Nie podejrzewam, Tomku, że
jakiś Jaki czy inny Karczewski zasypiał, słuchając Twojej muzyki. Szczególnie
utworów, w których bezkompromisowo przełamywałeś wszystkie jazzowe standardy,
będąc freejazzowym beatnikiem. Byłeś najelegantszym dżentelmenem, jakiego znał
jazz. Nie ma śladu tej elegancji we współczesnym politycznym świecie. Nie
dopuszczam myśli, że Was nie ma między nami. Może wyjechaliście na wakacje,
może koncertujecie. Nieustannie nas wspieracie w tym. czego całe życie
uczyliśmy się od Was. W walce o prawdę, tolerancję i wolność.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i
producentem telewizyjnym
Jaki mamy klimat
Niespotykane upały, i w ogóle wszelkie
ostatnie anomalie pogodowe, o których piszemy w tym wydaniu, mają związek z polityką.
Może nawet przyczynowo-skutkowy. Jeśli - jak mówią właściwie wszyscy klimatolodzy
- obecne ocieplenie atmosfery jest skutkiem gigantycznej globalnej emisji gazów
cieplarnianych, to już jesteśmy blisko polityki. Odwrócenie termicznych
wektorów wymagałoby bowiem zasadniczej zmiany obecnego modelu cywilizacyjnego.
A więc m.in. znacznych podwyżek cen paliw, ograniczenia transportu samochodowego
i lotniczego, zmniejszenia konsumpcji i produkcji wielu dóbr, ograniczania
przyrostu naturalnego, lojalnej współpracy i pomocy międzynarodowej - słowem,
czego byśmy jeszcze do tej listy nie dodali - całej sekwencji działań
absolutnie niewykonalnych politycznie.
Jeszcze dekadę
temu, w okresie negocjacji kolejnych protokołów klimatycznych, można było mieć
nadzieję, że najbardziej rozwinięte gospodarczo (i najbardziej przestraszone
zmianami klimatu) społeczeństwa Zachodu stopniowo zdołają narzucić sobie i
światu coraz surowsze rygory ochrony atmosfery. Już wiemy, że raczej niewiele z
tego będzie. Sygnał do odwrotu dał sam Donald Trump, wypowiadając, od razu po
objęciu władzy, paryskie porozumienie o ograniczeniu emisji gazów
cieplarnianych. Uczynił to w imię „obrony amerykańskiej energetyki i
przemysłu", podważając przy okazji wiarygodność „całego tego gadania"
o ociepleniu klimatu.
No i jeszcze ta wojna celna, która może znowu popchnąć
Chiny, największego globalnego truciciela, do cięcia kosztów ekologicznych. Słabo
to wszystko wygląda.
Wiadomo, że Donald
Trump „tak ma", że wprowadza do światowej polityki własny styl maczyzmu,
ostentacyjnej, teatralnej brutalności w rozwalaniu „krępujących Amerykę"
umów. Ale, powiedzmy sobie szczerze, i przed erą Trumpa nie było dużo lepiej.
Poprzednie amerykańskie rządy też wykręcały się jak mogły ze zobowiązań
klimatycznych. W ogóle polityka demokratyczna, nie tylko w USA, marnie daje
sobie radę z wyzwaniami wykraczającymi poza horyzont najbliższych wyborów,
zwłaszcza gdyby konsekwencje miały być nieprzyjemne dla dużych i wpływowych
grup elektoratu.
A chyba wszystkie przedsięwzięcia z obszaru polityki
klimatycznej takie właśnie są. Trump jedynie pogorszył sytuację, nadając biznesowemu
lobbingowi rangę ideologii. Swoisty „antyekologizm” łączy zresztą prezydenta
USA z innymi konserwatywnymi populistami, również z naszym PiS. W tym świecie
dominuje podejrzliwość wobec ekspertów, odruchowa niechęć wobec „lewackich
histerii” ekologicznych, parareligijna wiara w naturalne podporządkowanie
przyrody człowiekowi. Nic dziwnego, że w katalogu strachów, którymi lubią
epatować populiści, akurat zmiany klimatu się nie mieszczą jako ideowo obce i
wyborczo bezproduktywne.
Na świecie mamy dziś fazę niebezpiecznego
chaosu, osłabienia i tak słabo wydolnych międzynarodowych organizacji,
regulacji, uzgodnień. Odkąd Ameryka faktycznie abdykowała z globalnego
przywództwa, nikt się nie rwie, ale też i nikt się nie nadaje, do wejścia w tę
rolę. Może kiedyś lukę będzie musiała wypełnić Unia Europejska, dziś jest
jeszcze na to za słaba i za mało zwarta. Wszystkie wielkie problemy
dzisiejszego świata - a więc zmiany klimatyczne, demograficzne, problemy
migracji ludów, ekscesy globalizacji.
ewidentne napięcia współczesnej demokracji i kapitalizmu, wyzwania
militarne, skutki rozwoju technologii informatycznych i dziesiątki innych -
wymagają, jak to się mówi w korporacyjnym żargonie, właściwego zaadresowania.
Te wszystkie wielkie pytania zbiegły się bowiem w jednym czasie. Ewidentnie
skończyła się jakaś faza stabilności.
Kraje Zachodu, do
których i my zdawaliśmy się należeć, gorączkowo poszukują dziś nowych
odpowiedzi. W niezliczonych think tankach, grupach refleksyjnych, centrach
badawczych jest ruch, jakiego nie było od dawna. Te debaty toczą się na ogół
bez nas; dzisiejsza oficjalna Polska nie ma tu nic ciekawego do powiedzenia ani
do zaoferowania. Chowamy się za naszym prowincjonalizmem. Władze, nawet jeśli
identyfikują problemy, dają na ogół odpowiedzi byle jakie, „do użytku
politycznego", pospieszne jak ustawy sejmowe, anachroniczne, lepione z
obsesji i resentymentów. Dlaczego? - bo pewnie coraz mniej czujemy się częścią
Zachodu, bo w przykrych czasach łatwiej wyborcom zaoferować ucieczkę w świat
prostych diagnoz i recept niż, nie daj Boże, jakiś program wyrzeczeń czy, tak
ośmieszanych po rządach III RP, „trudnych reform". Najgorsze, że taką też
prowadzi się dziś edukację społeczną, promując propagandowy społeczny optymizm,
bierność, kombinację fatalizmu i zawierzenia.
Taką wsobną politykę bardzo ułatwiają
dostępne dziś potężne narzędzia manipulacji opinią publiczną, techniki
znieczulania wyborców przy pomocy retorycznych tricków, zastraszania opozycji
poprzez legalny i półlegalny mobbing, przekupywania i „hodowania” wyborców.
Jednocześnie następuje instytucjonalizacja bezkarności i besserwisserstwa
władzy. W Polsce, jak w wielu innych krajach rządzonych przez populistów,
dokonuje się „rebarbaryzacja”, prymityzowanie polityki i tak już od lat mało
ambitnej.
Jednak w minionej
epoce, od przewrotu 1989 r., podstawą dorozumianej państwowej ideologii było
przekonanie, że po upadku komunizmu wchodzimy w erę osobistej wolności i
odpowiedzialności, że jak się postaramy, to za jakiś czas będziemy żyć ładnie,
zamożnie, tolerancyjnie, bezpiecznie, wrażliwie ekologicznie i społecznie, jak
na zachodzie Europy. Dziś pewnie trzeba by to uznać za „liberalne
złudzenie". Ale też nie ma się czego wstydzić, bo dało ono Polsce i
Polakom ogromny napęd, poprowadziło do bezprecedensowego w historii awansu materialnego,
społecznego, prestiżowego. Jasne, że było to niekompletne, często
niesprawiedliwe, niedokończone. Populizm ogłosił nam jednak nie tylko
przedwczesny koniec przebudowy, ale wręcz rozbiórkę całej tej III RP. W to
miejsce ma powstać jakaś „nasza chata z kraja”.
Upały i burze nad
Polską powinny jednak przypominać, że na długo tam się nie schowamy.
Jerzy Baczyński
Sąd jest władzą
Od dwóch i pół
roku PiS stosuje przemoc legislacyjną: gwałci prawo za pomocą ustaw. W czwartek
Sąd Najwyższy uruchomił swoją broń: odmówił stosowania bezprawnego prawa.
Konstytucja ustanowiła sądy do kontroli rządu i parlamentu. Sąd Najwyższy -
wreszcie - stał się trzecią, równorzędną władzą.
Polscy sędziowie są - w myśl prawa
europejskiego - sędziami europejskimi, stosującymi prawo Unii. Siedmioro
sędziów Izby Pracy Sądu Najwyższego zrobiło to, o co apelowano do niego
publicznie, m.in. na naszych łamach: na tle konkretnej sprawy (rentowej)
dotyczącej stosowania unijnych przepisów zadało pytanie prawne Trybunałowi
Sprawiedliwości Unii Europejskiej o zgodność z europejskimi standardami
przepisów
obniżeniu wieku emerytalnego orzekającym sędziom. W składzie
byli sędziowie, którym obniżono ten wiek. Sąd - powołując się na prawo Unii - zawiesił obowiązywanie tych przepisów do
czasu odpowiedzi Trybunału.
Skutkiem zawieszenia przepisów jest to, że
sędziowie, którzy ukończyli 65 lat i nie przeszli w stan spoczynku z własnej
woli, mogą nadal orzekać, dopóki Trybunał nie odpowie na pytanie.
I nie będzie obawy o nieważność wydanych przez nich wyroków.
Natomiast konkurs na nowych sędziów SN może się odbywać bez przeszkód.
Sędziowie SN zadali Trybunałowi pięć pytań.
Zmierzają one do ustalenia, czy skrócenie sędziom kadencji przez obniżenie
wieku stanu spoczynku, a więc odsunięcie ich od orzekania, nie narusza zasady
nieusuwalności sędziów i niezawisłości sędziowskiej, a zatem gwarantowanej
Traktatem o UE skutecznej ochrony sądowej w sprawach unijnych? Czy nie narusza
tego prawa uzależnienie możliwości dalszego orzekania przez sędziego od
arbitralnej decyzji władzy wykonawczej: prezydenta? Czy przeniesienie w stan
spoczynku, wbrew woli sędziego, mocą prawa ustalającego nowy wiek emerytalny,
nie jest dyskryminacją ze względu na wiek, której zakazuje unijna dyrektywa?
Czy sędzia, który orzekając w konkretnej sprawie, zostanie dotknięty nowym
wiekiem emerytalnym i zada pytanie prawne Trybunałowi Sprawiedliwości, ma
obowiązek nie zastosować się do nowego, dyskryminującego go prawa? I wreszcie,
czy sąd ma obowiązek zawiesić sporne przepisy, zadając pytanie prawne
Trybunałowi?
Zawieszając przepisy, sędziowie powołali się na
unijne prawo do zadawania pytań i do rzetelnego sądu. Oraz na orzecznictwo
Trybunału, z którego wynika, że sąd pytający powinien zawieszać przepis, o
który pyta, żeby nie wywołał, do czasu odpowiedzi, nieodwracalnych skutków.
Orzecznictwo Trybunału jest prawem unijnym, a ono ma
pierwszeństwo przed ustawami krajowymi. W jego duchu SN zinterpretował przepis
polskiej procedury pozwalający na zabezpieczenie powództwa. Sprawa została więc
oddana w ręce arbitra niezaangażowanego w polski spór.
Po ogłoszeniu
przez rzecznika Sądu Najwyższego sędziego Michała Laskowskiego decyzji sądu PiS
zbaraniał. Pierwszy raz od przejęcia władzy poczuł się bezradny. Do tej pory na
każdy ruch obronny wymiaru sprawiedliwości odpowiadał przemocą legislacyjną:
uchwalał w kilka dni prawo, które miało zneutralizować bunt.
Teraz PiS nie może uchwalić ustawy, np. że Sąd
Najwyższy nie ma prawa zadawać pytań prawnych Trybunałowi Sprawiedliwości, bo
to prawo wynika z przepisów Unii Europejskiej. Nie może wstrzymać wysłania tego
pytania, bo to już nie są czasy, gdy zbójcy mogą napaść na posłańca i odebrać
mu pismo. Kompletna niemoc po trzech latach dowolnie stosowanej przemocy.
Pozostaje więc zemsta. W piątek wieczorem na
stronie internetowej Prokuratury Krajowej pojawiło się „Oświadczenie”
prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry podpisane przez jego zastępcę Roberta
Hernanda. Prokurator generalny grozi w nim sędziom Sądu Najwyższego
odpowiedzialnością karną za przestępstwo nadużycia władzy - art. 231 kk.
Zdaniem prokuratora generalnego sędziowie nie mogą stosować prawa UE.
Pomysł, że prokuratura może uznać za nadużycie
władzy postanowienie czy wyrok sądu, które jej się nie podobają, jest bardzo
nowatorski. I niesie ze sobą szerokie możliwości. Można będzie pociągnąć do
odpowiedzialności sędziego, który wbrew woli prokuratora nie zastosuje aresztu
(już raz, w sprawie tzw. afery polickiej, prokuratura to rozważała). Albo kogoś
uniewinni.
Albo zwróci niedorobiony akt oskarżenia.
Owo „oświadczenie” prokuratora generalnego
można uznać za przestępstwo z art. 128 par. 3: wywierania „przemocą lub groźbą
bezprawną wpływu na czynności urzędowe konstytucyjnego organu". Jest mało
prawdopodobne, że prokuratura zechce ścigać prokuratora generalnego za groźby
wobec sędziów. Jest za to prawdopodobne, że „oświadczenie" będzie
podkładką dla prokuratury do wszczęcia postępowania wobec tych sędziów. Za
miesiąc zostanie powołana Izba Dyscyplinarna w Sądzie Najwyższym. Na jej czele
stanie najpewniej Mariusz Muszyński, który - jak się okazuje - został z
Trybunału Konstytucyjnego rzucony na odcinek Sądu Najwyższego i bierze udział w
„konkursie” do Izby Dyscyplinarnej SN. Izba uchyli więc immunitety sędziom, aby
prokuratura mogła postawić ich w stan podejrzenia, a potem - oskarżenia.
Tego, że będzie
odwet ze strony PiS, spodziewano się w SN.
Tym większy szacunek dla siedmiorga sędziów: Jerzego
Kuźniara (przewodniczący), Jolanty Frańczak, Haliny Kiryło, Macieja Pacudy,
Krzysztofa Rączki (sprawozdawca w sprawie uzasadnienia), Jolanty
Strusińskiej-Żukowskiej (sprawozdawca sprawy zawisłej przed SN) i Małgorzaty
Wrębiakowskiej Marzec.
Polski rząd grozi więc karaniem sędziów za
stosowanie unijnego prawa. A dzieje się to w czasie, gdy Komisja Europejska
decyduje o zaskarżeniu pisowskich ustaw „sądowych” do Trybunału
Sprawiedliwości UE.
PiS postanowił ułatwić jej decyzję.
Ewa Siedlecka
Międzynarodówka populistyczna
Czymże
innym jest niszczenie niezależności sądownictwa niż wyprowadzaniem nas z Unii?
Wielu młodych Brytyjczyków też sobie nie
wyobrażało, że mogą wylecieć z Unii Europejskiej. Nawet się nie pofatygowali,
nie zagłosowali w referendum, bo przecież Unia jest i będzie, więc nie
zawracajcie nam głowy. A tu masz! Starzy poszli i zrobili młodym
brexit.„Silniejsza jest wasza nienawiść do migrantów niż miłość do nas!” - wołali
potem młodzi rozżaleni do swoich rodzicowi dziadków. Wielu Polaków również
sobie nie wyobraża, że możemy wylecieć z UE. „Ee, już niech pani nie przesadza,
to niemożliwe, przecież sami zapewniają, że chcą zostać w Unii"- słyszę
często. Ale czymże innym jest niszczenie niezależności sądownictwa niż
wyprowadzaniem nas z Unii?
Każdy sędzia w
każdym kraju członkowskim jest częścią wspólnego systemu sprawiedliwości i
musi spełniać kryterium niezawisłości.
A o tym, czy dany sąd jest niezawisły czy nie, może
zdecydować Trybunał Sprawiedliwości UE. Kiedy więc prezydent Duda z charakterystyczną
dla siebie uległością podpisał ustawę o SN, polski Sąd Najwyższy wysłał
zapytanie w tej sprawie właśnie do TSUE, Prezydent i jego „fachowcy"
krzyczą teraz, że działania sędziów - czyli zawieszenie funkcjonowania świeżo
podpisanej ustawy - nie mają żadnego znaczenia i w ogóle się nie liczą. Panie
prezydencie, niech pan uwierzy: wakacje i narty są fajne, ale nie mogą ciągle
trwać. Czasem trzeba coś przeczytać! Na przykład wyrok TSUE z lutego w sprawie
portugalskich sędziów-wyraźnie mówi on, że to właśnie Trybunał Sprawiedliwości
rozstrzyga wątpliwości dotyczące niezawisłości sądów.
Kraj, w którym
sędziowie zależą od partii rządzącej, to kraj bez sądów w pojęciu UE. Nie
wyobrażam sobie, jak można być członkiem Unii i nie posiadać sądownictwa
uznawanego przez instytucje unijne oraz przez systemy sprawiedliwości innych
krajów członkowskich. Jarosław Kaczyński oraz otaczający go prokuratorzy i
Tajni Współpracownicy z czasów PRL z uporem twierdzą, że nie wycofają się ani o
krok z niszczenia niezawisłości sądownictwa, a nawet określają to dumnym
mianem„reforma"~ tylko Orban z Eideszem i Marine Le Pen z Rassemblement
National używają tego określenia w rozmowach o bałaganie i dewastacji, jaką w
Polsce wprowadza PiS.
Nieprawdziwa jest
więc opinia, że Kaczyński wcale nie chce nas wyprowadzić z Unii. Bardzo chce,
tylko tego nie mówi, bo Polacy lubią czuć się obywatelami Europy. Z pomocą
przychodzą jednak propisowskie media, które dużo opowiadają o tym, jak to o wszystkim
decyduje się w Berlinie, a nie w Brukseli, i nakręcają kolosalną kampanię anty
niemiecką. Aż się dziwię, że zrezygnowano z żądania reparacji wojennych!
(Biedny poseł Mularczyk siedzi teraz wyraźnie sfrustrowany, bo nie ma czym
lśnić na ekranach TVPiS). Kampania antyniemiecka ma na celu obrzydzanie Polakom
Unii - no, a przy okazji zawsze o Tusku można jakieś świństwa poopowiadać; że
o mojej skromnej osobie nie wspomnę.
W ten sposób, mimo proeuropejskiego
nastawienia większości Polaków, stajemy się krajem wzmacniającym antyeuropejski
front, który jednoczy się w Unii przeciwko Unii. Matteo Salvini, jak Andrzej
Duda, przeszedł z Parlamentu Europejskiego do polityki krajowej. Jego
nacjonalistyczna partia Lega współtworzy koalicję rządzącą we Włoszech, a on
sam został ministrem spraw wewnętrznych i wicepremierem. Tak jak Duda nie
odegrał w PE żadnej znaczącej roli jeśli bywał, a to nie zdarzało się często,
to zasiadał na prawym skrzydle sali plenarnej i wykrzykiwał jakieś
populistyczne hasła. Dziś mówi otwarcie, że chce stanąć na czele europejskiego
ruchu, który przebuduje Unię w luźno związaną grupę niezależnych państw.„La Lega delle leghe!" Liga
lig! - perorował na tradycyjnym spotkaniu partyjnym w Pontida.
Podobnie jak PiS i
Fidesz, Salvini nazywa to suwerennością. Podobnie jak Orban, który jest
zdeklarowanym obrońcą Kaczyńskiego, chce znieść sankcje gospodarcze nałożone
przez UE na Rosję po okupacji Krymu. Ostro włączył się w debatę krytykującą
euro i nawet przekonywał, że Włochy powinny strefę euro opuścić - ale po wygranych
wyborach i rozmowach z kilkoma osobami, które przedstawiły mu rachunki,
dyskretnie zmienił zdanie i już o lirach me wspomina.
Jest jednak palący
temat mig rantów łączący ponad granicami tych, którzy chcieliby osłabić kompetencje
instytucji europejskich i kompetencje Unii w ogóle. Więc w Innsbrucku na
początku tego lata spotkali się ministrowie spraw wewnętrznych Austrii
(Fierbert Kickl z haiderowskiej populistycznej Partii Wolnościowej), Niemiec
(Horst Seehofer, przewodniczący konserwatywnej, bawarskiej CSU) oraz Matteo
Salvini. Chodziło o przygotowanie wspólnej metody pozbywania się imigrantów.
Kanclerz Austrii Sebastian Kurz entuzjastycznie, ale niezbyt zręcznie, nazwał tę
inicjatywę „Osią chętnych"- chociaż pewnie prawdziwsze byłoby
określenie„Oś nie-chętnych". Szybko się okazało, że jedyne, co łączy tych
trzech polityków, to niechęć do przybyszów z Afryki. Salvini chciałby
przekazywać boat people do innych krajów UE, w tym oczywiście do sąsiadów:
Austrii i Niemiec, ale jego koledzy w Innsbrucku proponowali odsyłanie
przybyszów do kraju, w którym zostali oni zarejestrowani po raz pierwszy, czyli
do Włoch właśnie. Tu koalicja, mająca na celu podważenie decyzji brukselskich,
natychmiast się rozpadła, bo chociaż antyeuropejska międzynarodówka coraz
wyraźniej stara się organizować na poziomie unijnym przeciwko Unii, egoizmy
narodowe biorą górę - to bardzo charakterystyczne.
Nie ignorowałabym jednak tych
paneuropejskich ruchów antyeuropejskich. Tak jak nie traktowałabym z
przymrużeniem oka międzynarodowych zlotów neofaszystów, w których również
organizacje z Polski biorą udział. To przecież powinien być oksymoron: „Na-
cjonaliści wszystkich krajów łączcie się!" Ale może się okazać, że nie
jest. I że jeśli my, którzy zdajemy sobie sprawę, jaką wartością jest bycie w
UE - a zarazem jak krucha jest ta konstrukcja - nie będziemy się łączyć ponad
wszystkim, co nas różni, to me tylko polscy nacjonaliści zrobią nam polexit,
ale w maju 2019 r. w Parlamencie Europejskim znajdzie się na tyle mocna grupa
eurosceptyków, że już nic nie będzie takie samo.
Timothy Garton-Ash
mówi:„Nie mam wrażenia, że w Niemczech zrozumiano powagę sytuacji".
Obawiam się, że można to rozciągnąć na całą Europę: zrozumcie powagę sytuacji!
Róża Thun
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz