sobota, 11 sierpnia 2018

To straszne słowo na "k"...,Bez znieczulenia,Następny do golenia,Nie ta pora,Kucnij,Smutne dni,Jaki mamy klimat,Sąd jest władzą i Międzynarodówka populistyczna



To straszne słowo na "k"...

Stało się. Ekipa z Łodzi, która w nocy ubrała w koszulkę z napisem "Konstytucja" Misia Uszatka, tego, co klapnięte uszko ma, została zwinięta przez policję. Jak relacjonuje pani Katarzyna, podjechały dwie suki, zabrały ich do komisariatu.

Z treści wpisów w internecie wynika, że ekipa modowa z Łodzi jest w dobrym nastroju. Są bohaterami miasta, a pani Katarzyna odgraża się, że to jeszcze nie koniec, bo ubiorą w koszulki „Konstytucja” kota Filemona i wróbla Ćwirka.

Nie postawiono im zarzutów, bo w zasadzie nie wiadomo, w jaki sposób koszulka z napisem „Konstytucja” – czyli odnosząca się do najwyższego prawa Rzeczypospolitej, któremu ma służyć również policja - miałaby znieważać Misia Uszatka.

Śmiem twierdzić, że tak samo nie wiadomo, jak miałaby znieważać prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego pomnik w Szczecinie jako pierwszy w ubiegłym tygodniu został ubrany w koszulkę „Konstytucja” z dopiskiem „Jędrek!”.

Prezydent Lech Kaczyński, którego obecnie PiS z niewiadomych przyczyn znieważa koszmarnymi figurami rozsianymi po całej Polsce, szanował konstytucję. Przestrzegał jej, realizował nawet niekorzystne dla siebie postanowienia Trybunału Konstytucyjnego.

To, że prezydent utożsamia się z konstytucją, na którą wszak przysięga i której ma strzec, to przecież nie zniewaga, lecz wyraz najwyższego uznania.
To, że były prezydent mógłby mieć jakieś zastrzeżenia pod tym względem do prezydenta obecnego Andrzeja Dudy, który klnąc się na Boga, na konstytucję przysięgał, wydaje się oczywiste. Tym bardziej że prezydent Duda na każdym rogu ulicy ogłasza się kontynuatorem idei Lecha Kaczyńskiego.

Rozumiem, że słowo „konstytucja” stało się obecnie strasznym zaklęciem, po wymówieniu którego politykom PiS trzęsą się portki niczym w wierszu Gałczyńskiego. Dlaczego? Być może dlatego, że konstytucja wiąże się z przestrzeganiem prawa i ochroną praw obywateli?

Akcja ubierania pomników rozszerza się na cały kraj, a nawet na zagranicę. Niedawno w koszulce „Konstytucja” wystąpił Jacques Brel – najsłynniejszy belgijski pieśniarz. Z tego, co wiadomo, nikt w Belgii z tego powodu nie poczuł się obrażony, a policja nikogo nie ściga.

Tam zresztą pomnik sikającego chłopca (Manneken Pis - zbieżność nazwy czynności z nazwą rządzącej partii jest zupełnie przypadkowa) nieustannie przebierany jest w różne stroje. Chłopiec ten – to bohater narodowy – uratował ponoć Brukselę w XV wieku, w ten oto sposób gasząc zapalony lont ładunków podłożonych pod mury miasta.

W Polsce tymczasem nasza dzielna policja i wspierająca ją prokuratura Zbigniewa Ziobry ścigają koszulki z całą zaciętością. W Białej Podlaskiej policja wpadła o 6 rano do mieszkania 67-letniego pana podejrzanego o akt koszulkowego terroru. Szef MSWiA uznał to za środki przesadzone. Zastrzegł jednak, że zakładanie koszulek na pomniki to „happening żałosny”.

Zapewne minister Brudziński nie założyłby na siebie koszulki „Konstytucja” – bo o niej mówią „komuniści i złodzieje”. Tyle że właśnie szef MSWiA za jej przestrzeganie odpowiada. Odpowiada też za „przesadzone środki” stosowane przez policję. Również za ośmieszanie samej policji ganiającej po nocy ludzi ubierających Misia Uszatka.

Tak naprawdę komuna upadała nie pośród heroicznego boju, ale pośród śmiechu. Gdy funkcjonariusze po Rynku we Wrocławiu ganiali działaczy Pomarańczowej Alternatywy przebranych za Świętych Mikołajów za to, że w Dzień Kobiet rozdawali paniom watę, wiadomo było, że to już koniec.
Paweł Wroński

Bez znieczulenia

To nie jest w Polsce łatwy czas dla inteligentów. Nie może być. To oni są bowiem najważniejszy­mi wrogami władzy.
   Istotą PiS-owskiej epoki jest swoista „rewolucja kultural­na”, czyli próba wymiany elit. Jest ona jednak o tyle skom­plikowana, że Polska to nie Chiny, hunwejbinów jest mniej, a Europa nakłada na Kaczyńskiego ograniczenia, których to­warzysz Mao nie miał. Ale rewolucja w Warszawie, choć nie ma tęgo impetu co tamta sprzed pół wieku w Pekinie - postępuje.
   Gdy siedmiu sędziów Sądu Najwyższego zwraca się do unij­nego Trybunału Sprawiedliwości z pytaniem o legalność no­welizacji ustawy o SN, władza odpowiada kanonadą. Wśród strzelających nie ma jednak nikogo, kto cieszyłby się jakim­kolwiek prawniczym autorytetem. Najbardziej kategoryczne sądy okraszone inwektywami o buncie i rokoszu wydają ma­gister Przyłębska i hunwejbini „dobrej zmiany”, magister Ka­leta i magister Kanthak. W innej epoce politycznej nie mieliby odwagi, by otworzyć usta. Teraz jednak nadszedł ich czas. Na liście kandydatów na sędziów Sądu Najwyższego wysyp lu­dzi z nienadmiernie imponującymi CV. Oni wiedzą. To ich czas. W Izbie Dyscyplinarnej będą mogli zarabiać więcej od zdolniejszych od siebie za dyscyplinowanie zdolniejszych od siebie. Władza nie potrzebuje autorytetu, wiedzy i błyskotli­wości nowych sędziów. Potrzebuje dyspozycyjności.
   Rocznica powstania warszawskiego najgłośniej celebro­wana jest przez wytatuowanych młodzieńców z racami. Może nie wiedzą, że oddają hołd młodym polskim inteli­gentom tamtej epoki. Prawdopodobny idol młodzieńców, Patryk Jaki, i hunwejbini z PiS-owskich mediów przez kil­kadziesiąt godzin hejtują Rafała Trzaskowskiego Za „wy­śmiewanie się z powstańców”. Jest to wprawdzie kompletna brednia, ale w czasie rewolucji kulturalnej prawda jest kwe­stią trzeciorzędną. W finale Trzaskowski, którego krew­ni walczyli w powstaniu, broni się przed powstańcem Jakim. Kilka dni później impertynent z TVP Info krzyczy do Trzaskowskiego, że ten „nie jest wart rozmowy”. Dwa dni wcześniej minister Brudziński śmieje się w oczy Kata­rzynie Kolendzie-Zaleskiej, dowodząc, że inwigilacja polity­ków opozycji i młodzieży była uzasadniona tym, co pół roku później ukazało się w internecie.
   Sędziowie Sądu Najwyższego, Rafał Trzaskowski i Kata­rzyna Kolenda-Zaleska są w defensywie. Hunwejbini czują, Że mają do czynienia z inteligentami z dobrych domów. I czu­ją, że w epoce rewolucji kulturalnej mają nad nimi wyższość. Wiedzą, że jest próg chamstwa i agresji, po przekroczeniu którego ich oponenci będą bezradni. Bo mają w sobie ten kul­turowy kod, który nie pozwoli im przekroczyć pewnych gra­nic. Opory drugiej strony dają hunwejbinom poczucie mocy. Oni wiedzą, jak walić poniżej pasa. To ich siła.
   Nasi hunwejbini bardzo różnią się od chińskich. Tamci byli odurzeni ideologicznie. Nasi są absolutnie cyniczni. Władza to wie. Do żadnej ideologii się nie odwołuje, Oferuje transak­cję. Lojalność za awans. Proste. Ludzie zdolni do wszystkiego, na czele niezdolnych, gotowych na wszystko. O swych współ­pracownikach z Porozumienia Centrum Jarosław Kaczyń­ski mówił brutalnie szczerze - użyteczni półinteligenci. Tak samo traktuje współtowarzyszy z PiS i swój elektorat.
   PiS-owcy chcą być swojakami. Ale są cwaniakami, którzy swojaków prawdziwych mają za nic. Tworzą jednak pewien kulturowy kod półinteligenta - aroganckiego, bezwzględne­go, umiejącego gardzić i opluwać.
   Tu nie ma co się oburzać i łkać. Lepiej pytać, jak z tą in­wazją walczyć. W lipcu 2016 roku Michelle Obama, mówiąc o tym, jak sobie radzić z falą pogardy i nienawiści, powiedzia­ła: „When they go Iow, we go high”. W wolnym tłumaczeniu: gdy oni uderzają poniżej pasa, my zachowujemy klasę. Dwa i pół miesiąca później „oni” zdobyli Biały Dom. Nie, to nie znaczy, że klasa i styl są bez znaczenia. Znaczy to tylko tyle, że absolutnie nie gwarantują wygranej.
   Demokraci nie wygrają pojedynku na brutalność z troglody­tami. Ale muszą zrozumieć, że na ringu zbudowanym przez PiS nie ma szermierki na pięści. Jest wolnoamerykanka. Wszyst­kie ciosy dozwolone. I że bez gotowości twardego odpowiada­nia na ciosy, oskarżenia i insynuacje, bez słowa precyzyjnego, ale i mocnego, bez ironii, ale czasem i brutalnie ostrej riposty zostaną z tego ringu zmiecieni przy rechocie hunwejbinów.
   Na zarzuty wyśmiewania się z powstańców pan Jaki po­winien usłyszeć rzucone w twarz: „ordynarny kłamca!”. Na uzasadniające inwigilację szyderstwa minister Brudziń­ski powinien usłyszeć: „to brednie!”. Na oskarżenia o rokosz i bunt magistrowie od Ziobry powinni usłyszeć: „do nauki!”.
   Elektorat najwyraźniej jest zafascynowany siłą i gardzi słabością. Może się to nie podobać, ale należy to przyjąć do wiadomości. Przegrani mogą się oczywiście napawać moral­ną wyższością, ale - umówmy się - w razie triumfu naszej rewolucji kulturalnej marne to będzie pocieszenie.
Tomasz Lis

Następny do golenia

Zamarłem z brzytwą w ręku. W środę 1 sierpnia 2018 r. w godzinach porannych (nadawali „Poranek” w Ra­diu TOK FM). Akurat się goliłem, kiedy usłyszałem, że Joachim Brudziński to „ciepły człowiek”. O tym, że minister jest „ciepłym człowiekiem”, mówił redaktor Michał Szułdrzyński z „Rzepy”, którego w przeszłości nie raz cytowałem w pozytywnym kontekście (także za odwagę noszenia muszki), ale tym razem - gdy­bym go miał w zasięgu brzytwy – to bym go ogolił na sucho, bez mydła.
   Nikogo z obecnych w studiu to nie poruszyło, a mnie- tak! Na tle Macierewicza każdy jest „ciepły” jak Matka Teresa, bo to jest potwór, który co tydzień obiecywał nowe śmigłow­ce i kolejne odkrycie smoleńskie, a co odkrył? Brudziński jest może ciepły, kiedy na urlopie nagania ryby prezesowi, ale jako ojciec chrzestny inwigilacji Hołdysa to polityk zim­ny jak meduza i nad wyraz cyniczny. Kiedy Kaczyński rzucał z mównicy „cała Polska się z was śmieje”, ciepły Brudziński podchwytywał „komuniści i złodzieje”. Złodziei Brudziński nie znosi szczególnie. Doktor G. to dla niego „ordynarny, obrzydliwy łapówkarz”.
   Pycha go rozsadza, a o innych mówi z pogardą. „Gdyby Tusk nie podjął gry z Putinem, to nie doszłoby do katastro­fy”. „Zostawił ciało prezydenta w błocie, w ruskiej trumnie na deszczu. Taki premier nie zasługuje na mój szacunek”. „Jeżeli przyszłe pokolenia będą pamiętać Donalda Tuska, to tylko w kontekście listy hańby narodowej”. „Tusk jest niemieckim popychlem” - mówi ten ciepły człowiek.
   O Sikorskim: „Niewiadomo, dureń czy zdrajca”. „Kreuje się na brytyjskiego lorda, który chodzi po salonach europej­skich, jakby połknął kij od szczotki. A naprawdę zachowu­je się skandalicznie”. Wałęsa „używa słów jak spod budki z piwem”. Raporty Julii Pitery „można wsadzić tam, gdzie nie powinno się wsadzać”. Feministki niemieckie będą rozdawać róże „młodym napalonym byczkom zwanym »uchodźcami«”.
   To, że dla publicysty Brudziński jest „ciepłym człowie­kiem”, to rzecz gustu, ale ponieważ nikt w studiu nie był in­nego zdania, to nie pozwala mi odłożyć brzytwy i pienię się dalej. Brudziński to może „swój chłop”, z którym można ko­nie kraść, ale rzecz w tym, że on i jego kompani ukradli nam coś więcej niż konie, oni ukradli nam demokrację. Człowiek, który zajmuje jedno z najwyższych stanowisk w Polsce, nie może być rozpatrywany w kategoriach wdzięku, nie powin­niśmy się z nim oswajać, traktować go jak każdego innego, bo to raczej curiosum. Podzielam opinię znanego reżyse­ra Feliksa Falka, że Brudziński to człowiek „bezwzględny, fanatycznie pilnujący porządku w partii. Niesympatyczny i bardzo agresywny”.
   Przecież żadna z jego cytowanych wyżej wypowiedzi nie musiała paść, nie padła też wymuszona lub ze stra­chu. Po prostu ten typ tak ma. Fakt, że taki polityk nami współrządzi i jest wymieniany jako delfin, napawa głębo­kim smutkiem. Nie należy poprzestawać na tym, że to jest „ciepły człowiek”, bo można wymienić paru takich ciepłych, że się wszyscy zagotujemy. Najgorsi są politycy, którzy lubią dzieci i zwierzęta.
   Ciepły skądinąd i zawsze uprzej­my Paweł Lisicki („Do Rzeczy”) dworuje sobie z Magdaleny Środy, która nawołuje do oporu a la stan wojenny: drugi obieg, podziemne publikacje, ulotki, seminaria, uczelnie, pomoc prawna, dokształcanie itd. Na takie dictum Lisicki elegancko puka się w czoło i pisze, że Środa „plecie, co jej ślina przyniesie na język”. Zastanówmy się jednak, czy redaktor ma rację, kpiąc z pomysłu Środy i ją obrażając.

Panie Redaktorze: jeśli tak dalej pójdzie, to gdzie już wkrótce będzie się rozpowszechniać książki, które wy­kreślono z lektur szkolnych, więc przestaną być wzna­wiane? Gdzie można będzie poznać poezję autorów wykluczonych, którzy nie mogą być nawet patronami ulic i szkół? Gdzie obejrzeć w muzeum to, co zostało zeń usunięte razem z dyrektorem i kustoszem? Jak d otrzeć do innej niż zadufana historii Polski, jeżeli zza każdego zakrętu wychylają się niezłomni żołnierze, niezłomni dziennikarze, niezłomni historycy? Jak poznać opinie tych, którzy wylecieli z mediów publicznych? Gdzie sze­rzyć inną niż Fundacja panów Glińskiego/Świrskiego politykę historyczną? Czy telewizja publiczna zaprosi profesora Styrona czy Daviesa, krytycznych wobec „do­brej zmiany”? Kto przeliczy liczby Morawieckiego? Kto da pieniądze na heretyckie przedstawienie, którego ksiądz nie pokropił? Która polska ambasada zaprosi na pokaz niesłusznego filmu JTolland czy Pawlikowskiego? Kto po­wie „stop” kolejnej ustawie a la ta o IPN, powstrzymana przez Trumpa i Netanjahu? Gdzie minister edukacji (!) Zalewska będzie mogła dowiedzieć się, kto kogo mordo­wał w pogromie? Z czego będą żyły organizacje pozarzą­dowe i czasopisma, które zostały pozbawione subwencji? Kto odważy się wymienić autora lub czasopismo, którego w TVP „nie puszczą”? Redaktor Lisicki chyba nie docenia zagrożenia, które sygnalizuje prof. Środa.
   Pan szanowny pozwoli na jeden przykład. Ukazała się ostatnio książka prof. Andrzeja Nowaka, znanego histo­ryka, cenionego zwłaszcza - ale nie tylko - na prawicy. Tytuł: „Filary niepodległości”. Na książkę składają się rozmowy autora z dziesięcioma osobami, „od których w dużym stopniu nasza niepodległość zależała i zależy”. Znajdujemy tam rozmowy z Janem Olszewskim, Wie­sławem Chrzanowskim, Anną Walentynowicz, Lechem Kaczyńskim, Jarosławem Kaczyńskim, abp. Markiem Jędraszewskim, Jarosławem M. Rymkiewiczem, ale próżno by szukać Wałęsy, Geremka, Niesiołowskiego, Kuronia czy Modzelewskiego - żadnego z nich. Żeby choć jeden dla zachowania pozorów! Zamiast tego znajd ujemy rozmowy z innymi ojcami (raczej chyba „dziećmi”) niepodległo­ści. .. Andrzejem Dudą i Mateuszem Morawieckim. A prze­cież kiedy Kuroń i Modzelewski siedzieli za Polskę, przy­szły prof. Andrzej Nowak (1960) dopiero stawiał pierwsze kroki. Kiedy Michnik, Niesiołowski, Kuroń i Blumsztajn siedzieli, Andrzej Duda (1972) i Mateusz Morawiecki (1968) chodzili pod stołem. Może właśnie dlatego wtedy nie było ich widać.
Daniel Passent

Nie ta pora

Najważniejszą pisowską uroczystością ubiegłego tygodnia były 70. urodziny Antoniego Macierewicza, bo życzenia złożył osobi­ście sam prezes. Zakończył je tak: Nie nadeszła jeszcze pora, aby wyjaśnić, dlaczego jubilat przestał być ministrem obrony narodowej. Zgoda, pora jest najważniejsza. W pew­nej wsi na Podlasiu tak się chłopy popiły, wracając z paster­ki, że trzy miesiące kilku z nich leżało na sianie, odżywiając się tylko wodą, kiełbasą i bimbrem. Ko­lędy czasem śpiewali, a pili umiarkowa­nie, żeby łba nie urwało, i czas umykał.
Aż pewnego szarego świtu, gdy „Lulaj­że, Jezuniu” sobie mruczeli, gospodyni wbiega, gospodarza za kłaki wyciąga i krzyczy, żeby się ogolił. - Uspokój się, babo, nie ta pora, przecież dopiero co z pasterki wróciliśmy. - Na rezurekcję trzeba jechać - ona na to. - Wyłazić mi wszyscy. Pan Jezus zmartwychwstał!
- O, już? - zdziwili się zgodnym chó­rem chłopi.
   Mam nadzieję, że któregoś dnia obu­dzone zostaną nasze rządowe płazińce, nasze wieloczłonowe pasożyty. Przyj­dzie przecież ta pora, gdy trzeba będzie wszystko sobie wyjaśnić. - O, już? - zdziwi ą się wtedy tasiemce, uzbrój one w bezkarny dziś brak odpowiedzialności.
   Traktowania od czapy, z liścia, z kopa doznajemy co­dziennie od ministrów rządu Mateusza Morawieckiego, który ostatnio kpił sobie z rolników; Przecież czasami jest upał, a czasami przymrozki, i tak to już jest - raz słonko świeci, a kiedy indziej wichry, ulewy, powodzie... Słu­chali tych bzdur dzielnie i zapamiętali z pewnością, jak ważne treści miał do przekazania premier, bo był taki „z waszecia”.
   Wspomniany na początku jubilat Macierewicz mówił podczas urodzinowego przyjęcia nie tylko do swoich, ale i do nas. A głosił najprawdziwszą prawdę, same konkre­ty, bez owijania w papierek, że to cukierek: „Nigdy nie dawajmy wrogom prawa głosu, ni­gdy nie uznawajmy wrogów za równych sobie w dyskusji”. Oczywiście tych, którzy zagrażają Polsce mia­nują wyż. wym. pasożyty. Ale praw­da, że piękny cytat? Sam Feliks Edmundowicz by się nie powstydził takiego stosunku do wrogów partii bolszewic­kiej. Ach, przepraszam, zapomniałbym dodać, że to PiS jest Polską. Tylko on. I zdradzieckie mordy w kubeł. Słyn­ny cytat z „Wesela”: …Serce? A to Polska właśnie” został już praktycznie unieważniony. Forsa! To Polska właśnie! - myślą wieloczłono­we płazińce. Ostatnio z biało-czerwony­mi akowskimi opaskami na rękawach.
   Pan w pewnym sensie premier z okazji 74. rocznicy powstania warszawskiego odwiedził sklep z odzieżą patriotyczną. Nie wiem, czy nosi kalesony z kotwicą Polski Walczącej. Ale wiem, że autorka tego potężnego znaku, Anna Smoleńska „Hanka”, harcerka Szarych Szeregów, zginęła w Auschwitz. Miała 23 lata.
   Właściciel pieczątki „Prezydent Rzeczpospolitej” przyjął w swoim pałacu czwórkę turystów. Zagranicznych, i to z daleka, bo z Azji Południowo-Wschodniej, żeby się jakiś świr nie zaplątał. Pytał, jak się czują i czy Polska im się podoba, bo jemu bardzo. Pokazał im gabinet, w którym podpisuje, pokroił placek, osobiście nalewał her­batę. Gorącą, bo pałac pracuje pełną parą.

Tymczasem+32 st. C rozgrzały policję tropiącą przestępców, którzy na pomnikach wieszaj ą koszulki z napisem „Konstytucja”. Dla mnie dowcipny happening, ale już od 6 rano funkcjonariusze rewidowali mieszkania spraw­ców. Wyrwana ze snu kilkuletnia wnuczka „przestępcy" płakała. Ponieważ pomnik Agnieszki Osieckiej też brał udział w akcji, przypomniała mi się piosenka „Kto nauczył cię tak pięknie patrzeć na łzy? ”. Dedykuję ją uzbrojonemu tasiemcowi Joachimowi B
Stanisław Tym

Kucnij

Malutka dziewczynka z trudem sięga do wiel­kiego pudła, pełnego zawiniętych w alumi­niową folię burritos. Bierze jedno i drepcze w stronę zlanego potem strażaka opartego o wielki wóz bojowy. Facet ociera pot z czoła, dostrzegają, kuca, przyjmuje dar i mówi: „Dziękuję ci bardzo”. Dziewczyn­ka zawraca, wyjmuje z pudła kolejne burrito i idzie do następnego strażaka, który akurat zdejmuje hełm i ma twarz umorusaną sadzą. Przyklęka, bierze posiłek i po­kłonem dziękuje małej damie.
   Sytuacja powtarza się wiele razy, Gracie kursuje bezustannie, w pudle jest mnóstwo burritos, wozów bojowych kilkanaście. Skonani strażacy stoją opar­ci o burty, inni siedzą na trawie, przebierają się, zdej­mują hełmy, ciężkie rękawice i kurtki. Trwa wojna z gigantycznym pożarem w Carr w Kalifornii. Tak wiel­kim, że na Zachodnim Wybrzeżu wytworzył się nowy system meteorologiczny, powstają nieznane tu wcześ­niej skotłowane wiatry, które sprawiają, że pożar jest nie do ugaszenia.
   Każdego dnia Gracie przyjeżdża w okolicę prowi­zorycznego parkingu z mamą, która przez noc przy­gotowuje placki z fasolą, zawija je w folię i wrzuca do wielkich pudeł. Ojciec Gracie jest jednym z 10 tysięcy strażaków walczących z tym ogniowym potworem, któ­ry zżera kalifornijskie lasy w strasznym tempie. Końca wojny nie widać. Od lat krąży domniemanie, że to dzieło podpalaczy, ktoś czasem sugeruje, że mogą to być akty terroryzmu. Dym, ogień, spiekota od słońca. I w tym wszystkim malutka dziewczynka i dziękujący jej stra­żak, który przyjmując burrito, przyklęka.
   Gdy czytałem biografię Stevena Spielberga, zwró­ciłem uwagę na pewien szczegół. Legendarny „E.T.” - film, w którym grały dzieci. Na planie Spielberg kucał przed każdym, gdy z nimi rozmawiał. Wydawał dyspo­zycje i udzielał porad w pozycji równającej go wzrostem z małym aktorem. Patrzył mu w oczy, uśmiechał się. Gdy kucał, dzieci podbiegały do niego same, bo wiedzia­ły, że będzie rozmowa. „Kiedy patrzysz na nie z góry, jesteś groźnym dyktatorem, gdy kucniesz - stajesz się przyjacielem, wtedy ci ufają”.
   Zadziwiające, na ilu polach to działa. Aneta Awtoniuk uczy ludzi nawiązywać kontakty z psami. „To pies po­dejmuje decyzję, czy ci zaufa. Nie podchodź pierwszy, nie zaczepiaj go, po prostu kucnij kilka metrów przed nim i wyciągnij rękę. Jak zechce, podejdzie, obwącha
grzbiet dłoni, zamerda lub odejdzie. On podejmie decy­zję. Pies nie lubi większych od siebie”.
   Na ekranie komputera oglądam koncert Wojtka Mazolewskiego w Kostrzynie. Muzycy stoją na wielkiej sce­nie pięć metrów nad ziemią, widzowie są bardzo daleko. Taki układ gwarantuje bezpieczeństwo, ale odcina bliski kontakt. Nikt się nie pcha w pobliże sceny, bo nic nie wi­dać poza płytą paździerzową przed nosem. Musisz od­sunąć się o dobrych kilkanaście metrów i zadrzeć głowę, by cokolwiek dostrzec. Koncert w małym klubie to inna zabawa, ludzie są tuż-tuż, energia rodzi się sama. Mu­zycy rockowi uwielbiają grać w takich warunkach. Wi­dzowie czują ich pot, mogą ich dotknąć, złapać za rękę, widzą każdy grymas na twarzy, mogą wpaść w trans, jed­nym skokiem wylądować koło wokalisty i razem z nim tańczyć. Ale zdarzały się nieszczęśliwe wypadki. Cza­sem tłum z tyłu napierał bez umiaru i przygniatał ludzi z pierwszych rzędów do krawędzi proscenium, niektó­rzy się dusili, innym pękały żebra. Na Pol’and’Rock prob­lemu nie ma, bo przez tę wysokość przed sceną świecą pustki. Artysta widzi jedynie ocean głów i rąk, a nie wi­dzi twarzy. Nie ma nikogo w pobliżu. Owsiak zdziera głos do zera, by całą tę wielką wspólnotę wprowadzić w po­czucie bliskości. Z dołu ludzie na scenie wyglądają jak małe ołowiane żołnierzyki, na szczęście kamera pokazu­je ich twarze z bliska i rzuca obraz na dwa wielkie ekra­ny po bokach. Wtedy można dostrzec, że Mazolewski się uśmiecha, Waglewski puszcza do niego oczko. Są blisko. Są niemal w tłumie pod sceną.
   Żeby nawiązać kontakt z drugim człowiekiem, musisz się znaleźć blisko niego. Patrzeć mu w oczy. Musisz go po­czuć, ujrzeć jego zamyślenie, drgnięcie powieki, zawaha­nie. Musisz zejść ze sceny i kucnąć, znaleźć się na jego poziomie. Inaczej walniesz kazanie, przemówisz, wydasz dyrektywy - ale nie staniesz się bliskim człowiekiem.
   Amerykańscy strażacy i policjanci klękają i kucają, kiedy mają do czynienia z dzieckiem. Nie wiem, kto ich tego nauczył. Zaufanie jest kluczem relacji. By szcze­rze porozmawiać, usiądź pośród ludzi, nie mów do nich z góry. Jak trzeba - kucnij, zanim coś powiesz.
Zbigniew Hołdys

Smutne dni

Trudno mi opisać stan, w jakim się znajduję. Myśli o Korze i Tomku mieszają się w tych dniach z pamięcią o bohaterach warszaw­skiego powstania, Z poezją Kory i muzyką Tomka łatwiej było wznieść się ponad pustosłowie polity­ków. szermujących patriotycznymi hasłami o umiło­waniu wolności, poszanowaniu drugiego człowieka i patriotyzmie, Z jednej strony Mike Tyson bredzą­cy w powstańczej opasce; z drugiej prezydent z bez­refleksyjnym długopisem łamiący Konstytucję RP. na którą przysięgał, a z trzeciej - krzykliwa opozycja walcząca nie o wolność i nasze prawa, tylko o zaspo­kojenie wybujałego ego.
   Kochani Koro i Tomku, wiem, co się mówi w tych smutnych okolicznościach. Byliście wspaniałymi artystami, wyróżniała Was w życiu szczerość oraz od waga w walce o nasze umysły. Odrzucaliście kom­promisy, bo sztuka ich nie znosi. Mówi się. że zostajemy z Waszym wielkim dorobkiem muzycznym: poezją, piosenkami, płytami, nagraniami z koncer­tów, Nam jednak szczególnie brakuje Was tu i te­raz. w dniach, w których z trwogą myślimy o naszym kraju. Właśnie teraz jesteście nam szczególnie po­trzebni. Brakuje nam ludzi z Waszą wyobraźnią, odważnie wypowiadających myśli i porywających w swojej szczerości. Nie wiem. czy wiesz. Koro, że prezydent napisał o tym. jak wychował się na Two­jej twórczości. Może nawet słuchał piosenek Maanamu, ale w drodze po władzę albo o nich zapomniał, albo - co jest bardziej prawdopodobne - w ogóle ich nie zrozumiał. Nie podejrzewam, Tomku, że jakiś Jaki czy inny Karczewski zasypiał, słuchając Two­jej muzyki. Szczególnie utworów, w których bez­kompromisowo przełamywałeś wszystkie jazzowe standardy, będąc freejazzowym beatnikiem. Byłeś najelegantszym dżentelmenem, jakiego znał jazz. Nie ma śladu tej elegancji we współczesnym poli­tycznym świecie. Nie dopuszczam myśli, że Was nie ma między nami. Może wyjechaliście na waka­cje, może koncertujecie. Nieustannie nas wspieracie w tym. czego całe życie uczyliśmy się od Was. W wal­ce o prawdę, tolerancję i wolność.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Jaki mamy klimat

Niespotykane upały, i w ogóle wszelkie ostatnie anoma­lie pogodowe, o których piszemy w tym wydaniu, mają związek z polityką. Może nawet przyczynowo-skutkowy. Jeśli - jak mówią właściwie wszyscy klima­tolodzy - obecne ocieplenie atmosfery jest skutkiem gigantycznej globalnej emisji gazów cieplarnianych, to już jesteśmy blisko po­lityki. Odwrócenie termicznych wektorów wymagałoby bowiem zasadniczej zmiany obecnego modelu cywilizacyjnego. A więc m.in. znacznych podwyżek cen paliw, ograniczenia transportu sa­mochodowego i lotniczego, zmniejszenia konsumpcji i produkcji wielu dóbr, ograniczania przyrostu naturalnego, lojalnej współ­pracy i pomocy międzynarodowej - słowem, czego byśmy jeszcze do tej listy nie dodali - całej sekwencji działań absolutnie niewyko­nalnych politycznie.
   Jeszcze dekadę temu, w okresie negocjacji kolejnych protoko­łów klimatycznych, można było mieć nadzieję, że najbardziej rozwi­nięte gospodarczo (i najbardziej przestraszone zmianami klimatu) społeczeństwa Zachodu stopniowo zdołają narzucić sobie i światu coraz surowsze rygory ochrony atmosfery. Już wiemy, że raczej niewiele z tego będzie. Sygnał do odwrotu dał sam Donald Trump, wypowiadając, od razu po objęciu władzy, paryskie porozumienie o ograniczeniu emisji gazów cieplarnianych. Uczynił to w imię „obrony amerykańskiej energetyki i przemysłu", podważając przy okazji wiarygodność „całego tego gadania" o ociepleniu klimatu.
No i jeszcze ta wojna celna, która może znowu popchnąć Chiny, naj­większego globalnego truciciela, do cięcia kosztów ekologicznych. Słabo to wszystko wygląda.
   Wiadomo, że Donald Trump „tak ma", że wprowadza do świato­wej polityki własny styl maczyzmu, ostentacyjnej, teatralnej brutal­ności w rozwalaniu „krępujących Amerykę" umów. Ale, powiedzmy sobie szczerze, i przed erą Trumpa nie było dużo lepiej. Poprzednie amerykańskie rządy też wykręcały się jak mogły ze zobowiązań klimatycznych. W ogóle polityka demokratyczna, nie tylko w USA, marnie daje sobie radę z wyzwaniami wykraczającymi poza hory­zont najbliższych wyborów, zwłaszcza gdyby konsekwencje miały być nieprzyjemne dla dużych i wpływowych grup elektoratu.
A chyba wszystkie przedsięwzięcia z obszaru polityki klimatycznej takie właśnie są. Trump jedynie pogorszył sytuację, nadając biz­nesowemu lobbingowi rangę ideologii. Swoisty „antyekologizm” łączy zresztą prezydenta USA z innymi konserwatywnymi populi­stami, również z naszym PiS. W tym świecie dominuje podejrzliwość wobec ekspertów, odruchowa niechęć wobec „lewackich histerii” ekologicznych, parareligijna wiara w naturalne podporządkowanie przyrody człowiekowi. Nic dziwnego, że w katalogu strachów, któ­rymi lubią epatować populiści, akurat zmiany klimatu się nie miesz­czą jako ideowo obce i wyborczo bezproduktywne.

Na świecie mamy dziś fazę niebezpiecznego chaosu, osłabienia i tak słabo wydolnych międzynarodowych organizacji, regulacji, uzgodnień. Odkąd Ameryka faktycznie abdykowała z globalnego przywództwa, nikt się nie rwie, ale też i nikt się nie nadaje, do wej­ścia w tę rolę. Może kiedyś lukę będzie musiała wypełnić Unia Eu­ropejska, dziś jest jeszcze na to za słaba i za mało zwarta. Wszystkie wielkie problemy dzisiejszego świata - a więc zmiany klimatyczne, demograficzne, problemy migracji ludów, ekscesy globalizacji.
ewidentne napięcia współczesnej demokracji i kapitalizmu, wyzwa­nia militarne, skutki rozwoju technologii informatycznych i dziesiąt­ki innych - wymagają, jak to się mówi w korporacyjnym żargonie, właściwego zaadresowania. Te wszystkie wielkie pytania zbiegły się bowiem w jednym czasie. Ewidentnie skończyła się jakaś faza stabilności.
   Kraje Zachodu, do których i my zdawaliśmy się należeć, gorączkowo poszukują dziś nowych odpowiedzi. W niezliczonych think tankach, grupach refleksyjnych, centrach badawczych jest ruch, jakiego nie było od dawna. Te debaty toczą się na ogół bez nas; dzisiejsza oficjalna Polska nie ma tu nic ciekawego do powiedzenia ani do zaoferowania. Chowamy się za naszym prowincjonalizmem. Władze, nawet jeśli identyfikują problemy, dają na ogół odpowiedzi byle jakie, „do użytku politycznego", pospieszne jak ustawy sejmowe, anachroniczne, lepione z obsesji i resentymentów. Dlaczego? - bo pewnie coraz mniej czujemy się częścią Zachodu, bo w przykrych czasach łatwiej wyborcom zaoferować ucieczkę w świat prostych diagnoz i recept niż, nie daj Boże, jakiś program wyrzeczeń czy, tak ośmieszanych po rządach III RP, „trudnych reform". Najgorsze, że taką też prowadzi się dziś edukację społeczną, promując propagandowy społeczny optymizm, bierność, kombinację fatalizmu i zawierzenia.

Taką wsobną politykę bardzo ułatwiają dostępne dziś potężne narzędzia manipulacji opinią publiczną, techniki znieczulania wyborców przy pomocy retorycznych tricków, zastraszania opozycji poprzez legalny i półlegalny mobbing, przekupywania i „hodowania” wybor­ców. Jednocześnie następuje insty­tucjonalizacja bezkarności i besserwisserstwa władzy. W Polsce, jak w wielu innych krajach rządzonych przez populistów, dokonuje się „rebarbaryzacja”, prymityzowanie polityki i tak już od lat mało ambitnej.
   Jednak w minionej epoce, od przewrotu 1989 r., podstawą doro­zumianej państwowej ideologii było przekonanie, że po upadku ko­munizmu wchodzimy w erę osobistej wolności i odpowiedzialności, że jak się postaramy, to za jakiś czas będziemy żyć ładnie, zamożnie, tolerancyjnie, bezpiecznie, wrażliwie ekologicznie i społecznie, jak na zachodzie Europy. Dziś pewnie trzeba by to uznać za „liberalne złudzenie". Ale też nie ma się czego wstydzić, bo dało ono Polsce i Polakom ogromny napęd, poprowadziło do bezprecedensowego w historii awansu materialnego, społecznego, prestiżowego. Jasne, że było to niekompletne, często niesprawiedliwe, niedokończo­ne. Populizm ogłosił nam jednak nie tylko przedwczesny koniec przebudowy, ale wręcz rozbiórkę całej tej III RP. W to miejsce ma powstać jakaś „nasza chata z kraja”.
   Upały i burze nad Polską powinny jednak przypominać, że na dłu­go tam się nie schowamy.
Jerzy Baczyński

Sąd jest władzą

Od dwóch i pół roku PiS stosuje przemoc legislacyjną: gwałci prawo za pomocą ustaw. W czwartek Sąd Najwyższy urucho­mił swoją broń: odmówił stosowania bezprawnego prawa. Konstytucja ustanowiła sądy do kontroli rządu i parlamentu. Sąd Najwyższy - wreszcie - stał się trzecią, równorzędną władzą.
   Polscy sędziowie są - w myśl prawa europejskiego - sędziami europejskimi, stosującymi prawo Unii. Siedmioro sędziów Izby Pracy Sądu Najwyższego zrobiło to, o co apelowano do niego publicznie, m.in. na naszych łamach: na tle konkretnej sprawy (rentowej) dotyczącej stosowania unijnych przepisów zadało pytanie prawne Trybunałowi Sprawiedliwości Unii Europejskiej o zgodność z europejskimi standardami przepisów
obniżeniu wieku emerytalnego orzekającym sędziom. W składzie byli sędziowie, którym obniżono ten wiek. Sąd - powołując się na prawo Unii - zawiesił obowiązywanie tych przepisów do czasu odpowiedzi Trybunału.
   Skutkiem zawieszenia przepisów jest to, że sędziowie, którzy ukończyli 65 lat i nie przeszli w stan spoczynku z własnej woli, mogą nadal orzekać, dopóki Trybunał nie odpowie na pytanie.
I nie będzie obawy o nieważność wydanych przez nich wyroków. Natomiast konkurs na nowych sędziów SN może się odbywać bez przeszkód.
   Sędziowie SN zadali Trybunałowi pięć pytań. Zmierzają one do ustalenia, czy skrócenie sędziom kadencji przez obniżenie wieku stanu spoczynku, a więc odsunięcie ich od orzekania, nie narusza zasady nieusuwalności sędziów i niezawisłości sędziowskiej, a zatem gwarantowanej Traktatem o UE skutecznej ochrony sądowej w sprawach unijnych? Czy nie narusza tego prawa uzależnienie możliwości dalszego orzekania przez sędziego od arbitralnej decyzji władzy wykonawczej: prezydenta? Czy przeniesienie w stan spoczynku, wbrew woli sędziego, mocą prawa ustalającego nowy wiek emerytalny, nie jest dyskryminacją ze względu na wiek, której zakazuje unijna dyrektywa? Czy sędzia, który orzekając w konkretnej sprawie, zostanie dotknięty nowym wiekiem emerytalnym i zada pytanie prawne Trybunałowi Sprawiedliwości, ma obowiązek nie zastosować się do nowego, dyskryminującego go prawa? I wreszcie, czy sąd ma obowiązek zawiesić sporne przepisy, zadając pytanie prawne Trybunałowi?
   Zawieszając przepisy, sędziowie powołali się na unijne prawo do zadawania pytań i do rzetelnego sądu. Oraz na orzecznictwo Trybunału, z którego wynika, że sąd pytający powinien zawieszać przepis, o który pyta, żeby nie wywołał, do czasu odpowiedzi, nieodwracalnych skutków.
Orzecznictwo Trybunału jest prawem unijnym, a ono ma pierwszeństwo przed ustawami krajowymi. W jego duchu SN zinterpretował przepis polskiej procedury pozwalający na zabezpieczenie powództwa. Sprawa została więc oddana w ręce arbitra niezaangażowanego w polski spór.

Po ogłoszeniu przez rzecznika Sądu Najwyższego sędziego Michała Laskowskiego decyzji sądu PiS zbaraniał. Pierwszy raz od przejęcia władzy poczuł się bezradny. Do tej pory na każdy ruch obronny wymiaru sprawiedliwości odpowiadał przemocą legisla­cyjną: uchwalał w kilka dni prawo, które miało zneutralizować bunt.
   Teraz PiS nie może uchwalić ustawy, np. że Sąd Najwyższy nie ma prawa zadawać pytań prawnych Trybunałowi Sprawiedliwości, bo to prawo wynika z przepisów Unii Europejskiej. Nie może wstrzymać wysłania tego pytania, bo to już nie są czasy, gdy zbójcy mogą napaść na posłańca i odebrać mu pismo. Kompletna niemoc po trzech latach dowolnie stosowanej przemocy.
   Pozostaje więc zemsta. W piątek wieczorem na stronie internetowej Prokuratury Krajowej pojawiło się „Oświadczenie” prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry podpisane przez jego zastępcę Roberta Hernanda. Prokurator generalny grozi w nim sędziom Sądu Najwyższego odpowiedzialnością karną za przestępstwo nadużycia władzy - art. 231 kk. Zdaniem prokuratora generalnego sędziowie nie mogą stosować prawa UE.
   Pomysł, że prokuratura może uznać za nadużycie władzy postanowienie czy wyrok sądu, które jej się nie podobają, jest bardzo nowatorski. I niesie ze sobą szerokie możliwości. Można będzie pociągnąć do odpowiedzialności sędziego, który wbrew woli prokuratora nie zastosuje aresztu (już raz, w sprawie tzw. afery polickiej, prokuratura to rozważała). Albo kogoś uniewinni.
Albo zwróci niedorobiony akt oskarżenia.
   Owo „oświadczenie” prokuratora generalnego można uznać za przestępstwo z art. 128 par. 3: wywierania „przemocą lub groźbą bezprawną wpływu na czynności urzędowe konstytucyjnego organu". Jest mało prawdopodobne, że prokuratura zechce ścigać prokuratora generalnego za groźby wobec sędziów. Jest za to prawdopodobne, że „oświadczenie" będzie podkładką dla prokuratury do wszczęcia postępowania wobec tych sędziów. Za miesiąc zostanie powołana Izba Dyscyplinarna w Sądzie Najwyższym. Na jej czele stanie najpewniej Mariusz Muszyński, który - jak się okazuje - został z Trybunału Konstytucyjnego rzucony na odcinek Sądu Najwyższego i bierze udział w „konkursie” do Izby Dyscyplinarnej SN. Izba uchyli więc immunitety sędziom, aby prokuratura mogła postawić ich w stan podejrzenia, a potem - oskarżenia.

Tego, że będzie odwet ze stro­ny PiS, spodziewano się w SN.
Tym większy szacunek dla siedmiorga sędziów: Jerzego Kuźniara (przewod­niczący), Jolanty Frańczak, Haliny Kiryło, Macieja Pacudy, Krzysztofa Rączki (sprawozdawca w sprawie uzasadnienia), Jolanty Strusińskiej-Żukowskiej (sprawozdawca sprawy zawisłej przed SN) i Małgorzaty Wrębiakowskiej Marzec.
   Polski rząd grozi więc karaniem sędziów za stosowanie unijnego prawa. A dzieje się to w czasie, gdy Komisja Europejska decyduje o zaskar­żeniu pisowskich ustaw „sądowych” do Trybunału Sprawiedliwości UE.
PiS postanowił ułatwić jej decyzję.
Ewa Siedlecka

Międzynarodówka populistyczna

Czymże innym jest niszczenie niezależności sądownictwa niż wyprowadzaniem nas z Unii?

Wielu młodych Brytyjczyków też sobie nie wyobrażało, że mogą wylecieć z Unii Europejskiej. Nawet się nie pofaty­gowali, nie zagłosowali w referendum, bo przecież Unia jest i będzie, więc nie zawracajcie nam głowy. A tu masz! Starzy poszli i zrobili mło­dym brexit.„Silniejsza jest wasza nienawiść do migrantów niż miłość do nas!” - wołali potem młodzi rozżaleni do swoich rodzicowi dziad­ków. Wielu Polaków również sobie nie wyobraża, że możemy wylecieć z UE. „Ee, już niech pani nie przesadza, to niemożliwe, przecież sami za­pewniają, że chcą zostać w Unii"- słyszę często. Ale czymże innym jest niszczenie niezależności sądownictwa niż wyprowadzaniem nas z Unii?
   Każdy sędzia w każdym kraju członkowskim jest częścią wspólne­go systemu sprawiedliwości i musi spełniać kryterium niezawisłości.
A o tym, czy dany sąd jest niezawisły czy nie, może zdecydować Try­bunał Sprawiedliwości UE. Kiedy więc prezydent Duda z charaktery­styczną dla siebie uległością podpisał ustawę o SN, polski Sąd Najwyż­szy wysłał zapytanie w tej sprawie właśnie do TSUE, Prezydent i jego „fachowcy" krzyczą teraz, że działania sędziów - czyli zawieszenie funkcjonowania świeżo podpisanej ustawy - nie mają żadnego zna­czenia i w ogóle się nie liczą. Panie prezydencie, niech pan uwierzy: wakacje i narty są fajne, ale nie mogą ciągle trwać. Czasem trzeba coś przeczytać! Na przykład wyrok TSUE z lutego w sprawie portugalskich sędziów-wyraźnie mówi on, że to właśnie Trybunał Sprawiedliwości rozstrzyga wątpliwości dotyczące niezawisłości sądów.
   Kraj, w którym sędziowie zależą od partii rządzącej, to kraj bez sądów w pojęciu UE. Nie wyobrażam sobie, jak można być człon­kiem Unii i nie posiadać sądownictwa uznawanego przez instytucje unijne oraz przez systemy sprawiedliwości innych krajów członkow­skich. Jarosław Kaczyński oraz otaczający go prokuratorzy i Tajni Współpracownicy z czasów PRL z uporem twierdzą, że nie wycofają się ani o krok z niszczenia niezawisłości sądownictwa, a nawet okre­ślają to dumnym mianem„reforma"~ tylko Orban z Eideszem i Mari­ne Le Pen z Rassemblement National używają tego określenia w roz­mowach o bałaganie i dewastacji, jaką w Polsce wprowadza PiS.
   Nieprawdziwa jest więc opinia, że Kaczyński wcale nie chce nas wyprowadzić z Unii. Bardzo chce, tylko tego nie mówi, bo Polacy lubią czuć się obywatelami Europy. Z pomocą przychodzą jednak propisowskie media, które dużo opowiadają o tym, jak to o wszystkim decyduje się w Berlinie, a nie w Brukseli, i nakręcają kolosalną kampa­nię anty niemiecką. Aż się dziwię, że zrezygnowano z żądania reparacji wojennych! (Biedny poseł Mularczyk siedzi teraz wyraźnie sfrustrowa­ny, bo nie ma czym lśnić na ekranach TVPiS). Kampania antyniemiecka ma na celu obrzydzanie Polakom Unii - no, a przy okazji zawsze o Tu­sku można jakieś świństwa poopowiadać; że o mojej skromnej osobie nie wspomnę.

W ten sposób, mimo proeuropejskiego nastawienia większości Polaków, stajemy się krajem wzmacniającym antyeuropejski front, który jednoczy się w Unii przeciwko Unii. Matteo Salvini, jak Andrzej Duda, przeszedł z Parlamentu Europejskiego do polityki krajo­wej. Jego nacjonalistyczna partia Lega współtworzy koalicję rządzącą we Włoszech, a on sam został ministrem spraw wewnętrznych i wice­premierem. Tak jak Duda nie odegrał w PE żadnej znaczącej roli jeśli bywał, a to nie zdarzało się często, to zasiadał na prawym skrzydle sali plenarnej i wykrzykiwał jakieś populistyczne hasła. Dziś mówi otwarcie, że chce stanąć na czele europejskiego ruchu, który przebuduje Unię w luźno związaną grupę niezależnych państw.„La Lega delle leghe!" Liga lig! - perorował na tradycyjnym spotkaniu partyjnym w Pontida.
   Podobnie jak PiS i Fidesz, Salvini nazywa to suwerennością. Podobnie jak Orban, który jest zdeklarowanym obrońcą Kaczyńskie­go, chce znieść sankcje gospodarcze nałożone przez UE na Rosję po okupacji Krymu. Ostro włączył się w debatę krytykującą euro i na­wet przekonywał, że Włochy powinny strefę euro opuścić - ale po wy­granych wyborach i rozmowach z kilkoma osobami, które przedstawi­ły mu rachunki, dyskretnie zmienił zdanie i już o lirach me wspomina.
   Jest jednak palący temat mig rantów łączący ponad granicami tych, którzy chcieliby osłabić kompetencje instytucji europejskich i kompetencje Unii w ogóle. Więc w Innsbrucku na początku tego lata spotkali się ministrowie spraw wewnętrznych Austrii (Fierbert Kickl z haiderowskiej populistycznej Partii Wolnościowej), Niemiec (Horst Seehofer, przewodniczący konserwatywnej, bawarskiej CSU) oraz Matteo Salvini. Chodziło o przygotowanie wspólnej metody pozby­wania się imigrantów. Kanclerz Austrii Sebastian Kurz entuzjastycznie, ale niezbyt zręcznie, nazwał tę inicjatywę „Osią chętnych"- chociaż pewnie prawdziwsze byłoby określenie„Oś nie-chętnych". Szybko się okazało, że jedyne, co łączy tych trzech polityków, to niechęć do przybyszów z Afryki. Salvini chciałby przekazywać boat people do innych krajów UE, w tym oczywiście do sąsiadów: Austrii i Niemiec, ale jego koledzy w Innsbrucku proponowali odsyłanie przybyszów do kraju, w którym zostali oni zarejestrowani po raz pierwszy, czyli do Włoch właśnie. Tu koalicja, mająca na celu podważenie decyzji brukselskich, natychmiast się rozpadła, bo chociaż antyeuropejska międzynarodówka coraz wyraźniej stara się organizować na po­ziomie unijnym przeciwko Unii, egoizmy narodowe biorą górę - to bardzo charakterystyczne.

Nie ignorowałabym jednak tych paneuropejskich ruchów anty­europejskich. Tak jak nie traktowałabym z przymrużeniem oka międzynarodowych zlotów neofaszystów, w których również organi­zacje z Polski biorą udział. To przecież powinien być oksymoron: „Na- cjonaliści wszystkich krajów łączcie się!" Ale może się okazać, że nie jest. I że jeśli my, którzy zdajemy sobie sprawę, jaką wartością jest bycie w UE - a zarazem jak krucha jest ta konstrukcja - nie będziemy się łączyć ponad wszystkim, co nas różni, to me tylko polscy nacjonali­ści zrobią nam polexit, ale w maju 2019 r. w Parlamencie Europejskim znajdzie się na tyle mocna grupa eurosceptyków, że już nic nie będzie takie samo.
   Timothy Garton-Ash mówi:„Nie mam wrażenia, że w Niemczech zrozumiano powagę sytuacji". Obawiam się, że można to rozciągnąć na całą Europę: zrozumcie powagę sytuacji!
Róża Thun

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz