Z Robertem Biedroniem
jest trochę tak, jak z tytułowym drozdem z powieści Harper Lee - „grzechem jest
zabić drozda" ponieważ ptaki te „nie robią żadnej szkody, tylko śpiewają
dla nas z głębi swoich ptasich serduszek". Tak przynajmniej mogłoby się wydawać.
Ludzie
mu ufają, media go uwielbiają, a politycy przezornie boją mu się odwinąć,
nawet kiedy bezpardonowo ich atakuje. Bo w Robercie Biedroniu, który w polskiej
polityce obecny jest już od kilkunastu lat, wielu wciąż widzi potencjał
politycznego debiutanta: nadzieję na nową jakość i szansę na stworzenie
nowoczesnej lewicowej formacji. Ma być „polskim Macronem”, „zbawić Polskę”,
zostać kolejnym prezydentem RP.
To musi łechtać ego włodarza 90-tys. Słupska, bo zdążył już
obwołać się liderem opozycji („Super Express”), a także
stwierdzić, że „PiS i PO boją się, iż Biedroń pójdzie w Polskę i jak się
wkurzy, to założy coś, co ich zmiecie ze sceny politycznej ” (RMF FM). Nie
kryje że nosi się z zamiarem powołania własnego ruchu, ale - oficjalnie
- wciąż się waha. Jeździ po Polsce, promuje swoją
książkę i siebie. Na spotkania z nim przychodzą tłumy; od swoich wielbicieli
słyszy, że powinien coś zrobić, bo przecież „opozycja jest beznadziejna”.
Umiejętnie gra na zniechęceniu części wyborców do partii politycznych i
wierze, że łańcuchy światła mogą wygrać wybory. Że te wszystkie mało seksowne
i mocno przyziemne sprawy związane z logistyką kampanii wyborczych:
organizacją struktur, zdobyciem finansowania, opracowywaniem strategii, nie
mają znaczenia, bo sam oddolny, obywatelski zryw wystarczy. Nawołuje, żeby się
policzyć, słać do niego maile, ale czy coś z tym zrobi, powie dopiero za kilka
tygodni.
Na razie tylko się odgraża i niejako zza węgła atakuj e
Koalicję Obywatelską. Unika jednak przy tym jakichkolwiek deklaracji i konkretów. Dobrze było to widać w niedawnym wywiadzie
Marcina Zaborskiego (RMF FM), który zamiast - jak to wśród niektórych
dziennikarzy się przyjęło - głaskać Biedronia, dociskał i oczekiwał czegoś
więcej niż tylko zgrabnych frazesów o „realnych problemach Polek i Polaków”.
Szczególnie że te w opowieści prezydenta Słupska stały się bytami jakby
niezależnymi od ogólnopolskiej polityki i tego, kto sprawuje władzę w kraju.
- Nie widziałem go jeszcze tak wkurzonego! - komentował tę rozmowę jeden z lewicowych polityków, który
sam jakiś czas temu chciał w szerszej lewicowej formule współpracować z
Biedroniem. Dziś realnie ocenia sytuację polityczną, podkreśla, że do wyborów
parlamentarnych zostało niespełna półtora roku, a PiS po zmanipulowaniu
ordynacji do europarlamentu najpewniej zacznie majstrować przy ordynacji do
Sejmu. Więc trzeba się dogadywać, negocjować, a nie myśleć o rozczłonkowywaniu
opozycji. Inaczej niż w szerokiej formule z PiS się nie wygra.
- Bezkarność władzy i bezbronność obywateli - z taką
sytuacją po przejęci u sądów przez PiS mamy do czynienia. Dlatego każdy, kto
rozbija opozycję i przyczynia się do utrwalenia rządów tej partii, jest
nieodpowiedzialny - mówi Katarzyna
Lubnauer. - Trzeba tworzyć koalicję racji stanu, a nie oglądać się na czysto
partykularne interesy. Rozsądek musi wziąć górę nad egoizmem, inaczej PiS dalej
będzie rozbijać państwo.
Influencer
Tyle że Biedroń tego nie rozumie
albo celowo mami wyborców opowieścią o „fajnej polityce”, bez PiS i PO, ale też
bez personaliów i konkretów. Ucieka nawet od lewicowej łaty, zastępując ją
„progresywną” - bo to bardziej pojemna formuła, pozwalająca przedstawiać te
same postulaty w mniej zużytym opakowaniu. Ale nawet w tak niedookreślonym wydaniu
część wyborców w ciemno go kupuje. A na dociskanie i irytowanie Biedronia
dociekliwymi pytaniami reaguje złością.
- Każda krytyka Biedronia spotyka się z agresją. Ja na
początku też postanowiłam dać mu szansę, dopóki nie zorientowałam się, że to
tylko „gęba pełna frazesów” - mówi gorzko
jedna ze słupskich radnych. Jako przykład podaje odrzucenie przez prezydenta
miasta propozycji Państwowej Inspekcji Pracy, aby w ratuszu przeprowadzić
anonimową ankietę antymobbingową. I brak reakcji na podejrzenie zaniedbań
podległych mu urzędników, związane z ujawnionym trzy miesiące temu skandalem
pedofilskim w Słupskim Ośrodku Kultury (do ratusza miał ponoć jeszcze zimą
przyjść list z informacją o wykorzystywaniu dzieci przez instruktora tańca), -
Prawdziwa twarz Biedronia wychodzi, kiedy ktoś się z nim nie zgadza -
kwituj e nasza rozmówczyni.
Jest politycznym celebrytą - twierdzi zgodnie kilkoro
naszych rozmówców, nie tylko z parlamentarnej opozycji. Choć chyba bardziej na
czasie jest określenie: polityczny influencer. Bo podobnie jak popularni
„liderzy opinii” serwisów społecznościowych jest nie tylko znany, ale przede
wszystkim gromadzi wokół siebie grupę lojalnych fanów, którzy liczą się z jego
zdaniem i są gotowi żarliwie go bronić. Dlatego Biedronia lepiej wprost nie
atakować. On za to może pozwolić sobie na więcej i mówić o „nurzaniu się w POPiS-owym
rynsztoku”, „dziadowskiej” opozycji czy „ofiarach tchórzostwa PO” (a zaraz obok
o tym, jak to dzięki PiS i 500+ wiele osób „odzyskało godność”).
Milenials
- Znosimy to, bo wciąż liczymy,
że uda nam się z nim porozumieć -
przyznaje szef klubu PO Sławomir Neumann. Ale to oczywiście niecała prawda - na zaczepki ze
strony prezydenta Słupska platformersi odpowiedzieli wstrzymaniem się od głosu
podczas niedawnego głosowania nad udzieleniem mu absolutorium. Prezydent
zręcznie to jednak wykorzystał, zarzucając PO, że głosowała wraz z PiS
przeciwko Biedroniowi. I się zaczęła. Hejt w mediach społecznościowych, krytyka
w mediach tradycyjnych: że Platforma konserwatywna, że POPiS, kampania i walka
o stołki. Bo - jak podkreślali polityczni komentatorzy - Biedroń jest
„popularny w kraju”, jest „wschodzącą gwiazdą lewicy”, która nie ukrywa swoich
ambicji, więc „Front Jedności Narodu - w postaci koalicji PO-PiS - zmartwychwstał
na chwilę tylko po to, żeby podstawić mu nogę”.
Sam prezydent Słupska dolewał oliwy do ognia, tłumacząc:
„Ponieważ mówię o swoich poglądach otwarcie,
to płacę za to cenę - przykład absolutorium. Mam już dość tej wojny polsko-polskiej, która nas wszystkich dotyka. Coraz
bardziej jestem przekonany, że trzeba rozbić ten wyniszczający uścisk, ten
duopol PO-PiS”.
Biedroń nie wspomniał jednak przy tym, że ta sama Platforma
była przeciwna odgórnemu obniżeniu mu pensji oraz że chwilę wcześniej negocjował
z nią porozumienie przed wyborami samorządowymi: PO miała poprzeć go w walce
o reelekcję, on zaś - listę Koalicji Obywatelskiej
do sejmiku. Tyle że na ostatniej prostej, kiedy był umówiony, że dogra
szczegóły z przewodniczącym pomorskiej PO, przestał odbierać telefony. Ponoć
akurat miał „prywatny wypad”. Zresztą jak śmieje się jedna ze znajomych
Biedronia: - To wcale nie takie proste, aby Robert odebrał... (Tak
podobno już ma, o czym zresztą sami się
przekonaliśmy, ponieważ prezydent zignorował nasze wielokrotne próby kontaktu).
Ale z porozumienia nic nie wyszło także dlatego, że Robert Biedroń i jego
otoczenie coraz poważniej zaczęli myśleć o własnym przedsięwzięciu politycznym. Platforma nie miała więc
interesu, aby mu w tym pomagać.
Symetrysta
PO próbowała też trochę utrzeć
nosa Biedroniowi, zapraszając kilkukrotnie na słynne piąte piętro Czytelnika
(czyli do siedziby Biura Krajowego partii) przedstawicieli opozycji pozaparlamentarnej
(KOD, Obywateli RP, Strajku Kobiet, Wolnych Sądów) w przededniu dobijania przez
PiS władzy sądowniczej. Nietrudno było zgadnąć, że Biedroń się o tym dowie, a przecież - jak można usłyszeć - to miało być
jego naturalne polityczne zaplecze. Pytanie tylko, ile w Biedroniu naprawdę
twardego antyPiS? Bo wspomniane środowiska są bezkompromisowe w ocenie
poczynań obecnej władzy i przeciwstawianiu się demontażowi praworządności w
Polsce. Mają sporo do zarzucenia Platformie - przede wszystkim to, że
pozwoliła, aby PiS się odbudował i wrócił do władzy - ale też nie dają sobie
mydlić oczu socjalem, bo demokracja i poszanowanie prawa są dla nich
wartościami nadrzędnymi. Tymczasem prezydent Słupska lubi sobie posymetryzować:
zganić PiS, że co prawda psuje demokrację, ale obok rozpływać się nad
socjalnymi „sukcesami obecnej władzy” („Wprost”).
Zagubienie i polityczna niedojrzałość Biedronia wyszły
także przy okazji rocznicy 550-lecia polskiego parlamentaryzmu. Koalicja
Obywatelska zbojkotowała pisowskie obchody. Biedroń, dopytywany, czy poszedłby
do słynnego namiotu za milion złotych na Zgromadzenie Narodowe, mówił: „Na
pewno wziąłbym udział w obchodach wielkiego święta polskiego parlamentaryzmu.
(...) Zbyt dużo jest w Polsce podziałów, żeby to kultywować i podlewać”. I choć
twierdził, że rozumie, dlaczego opozycja się tam nie pojawiła, to zaraz
dodawał, że przecież „tak mało mamy powodów i pretekstów,
żeby pokazać, że jesteśmy jednak wspólnotą” (TVN24). To typowy
przykład banalizmu politycznego: PiS może i wczoraj bezpardonowo ograniczał
prawa opozycji w Sejmie i Senacie, w ekspresowym tempie przejeżdżał przez
parlament z ustawami zmieniającymi ustrój Polski, ale dziś jest przecież
święto, więc na chwilę to odłóżmy i wspólnie
się radujmy.
Mogłoby się wydawać, że zagrał tu brak doświadczenia, ale
Robert Biedroń po polskiej scenie politycznej krąży już od początku lat 2000. W
2002 r. próbował swoich sił w wyborach do stołecznej rady miasta (z listy
SLD-UP), trzy lata później - również
bezskutecznie - ubiegał się mandat posła (SLD), wreszcie w 2011 r. udało mu się
wejść do Sejmu z listy Ruchu
Pałikota. W 2014 r. zdobył fotel prezydenta Słupska. Nie
jest więc debiutantem, choć może najważniejsza rola dopiero przed nim.
Sprzyjają temu sondaże, ale nie okoliczności - zwłaszcza
teraz, kiedy PiS zmienił ordynację do europarlamentu i ustawił efektywny próg
wyborczy na poziomie 16,5 proc. Tym sposobem prezes Kaczyński nie tylko
zabezpieczył sobie prawą flankę przed powstaniem katolicko-narodowego
ugrupowania pod wodzą, pobłogosławionego przez o. Rydzyka, Antoniego Macierewicza,
ale i rykoszetem skomplikował plany Biedronia.
Bo miała powstać autorska lista na eurowybory, której sukces otworzyłby drzwi
do wyborów parlamentarnych; a tak - trzeba kalkulować. Nie dziwi więc, że
Biedroń zwleka z odpowiedzią, co zamierza.
Start-upowiec
Scenariusze są trzy:
● Ubiega się o reelekcję,
wygrywa, a w 2020 r. próbuje zamienić słupski ratusz na Pałac Prezydencki.
(Ewentualne ryzyko: po 2019 r. dalej rządzi PiS, więc na resztę kadencji Słupsk
dostaje rządowego komisarza).
● Ubiega się o reelekcję,
wygrywa, ale rezygnuje przed wyborami w 2019 r. i tworzy nowy projekt. Słupsk
dostaje pisowskiego namiestnika.
Rezygnuje z walki o drugą kadencję, przekazuje poparcie
dotychczasowej wiceprezydent Krystynie Danileckiej-Wojewódzkiej, ogłasza, że buduje
nowy polityczny ruch.
Ostatni scenariusz do niedawna wydawał się najpoważniejszy.
Przy wsparciu ludzi związanych kiedyś z SLD, mających kontakty i doświadczenie
w organizowaniu struktur, oraz młodych ambitnych, którzy nie debiutowali
jeszcze na polskiej scenie politycznej, miał zacząć gromadzić wokół siebie
„zdroworozsądkową część Sojuszu”, popularnych samorządowców, miejskich
działaczy i wszystkich zainteresowanych, także tych z Inicjatywy Polskiej -
tak przynajmniej twierdzi jedna z osób, które próbują go w tym wspierać. Ale i
tu wszystko zaczęło się rozłazić, kiedy przyszło do ustalania szczegółów. Bo
część środowiska wspierającego Biedronia uważa, że ci, którzy mieli kontakt z
SLD, to obciążenie i zagrożenie (ponieważ będą się chcieli wybić na
Biedroniu). A do tego polityczni przyjaciele prezydenta Słupska suflują mu
wykluczające się Strategie: idealistyczną - czyli budowę postępowej alternatywy wobec KO, która porwie
tłumy, oraz pragmatyczną - rozgrywanie wszystkiego tak, aby na końcu można
było się włączyć do szerokiego opozycyjnego bloku, który odsunie PiS.
- Robert jest otoczony ludźmi, którzy są inteligentni,
wykształceni, europejscy, ale żyją w świecie swoich wyobrażeń o polityce, a
nie tym, jak ona faktycznie wygląda - mówi
jeden z samorządowców, którego kuszą, aby zaangażował się w projekt Biedronia.
Ale i Barbara Nowacka, którą wielu widziałoby u boku prezydenta Słupska,
ponieważ podobnie jak on jest łubiana i „ma potencjał”, jest sceptyczna. Kilka
miesięcy temu zrezygnowała zresztą z zasiadania w fundacji Instytut Myśli
Demokratycznej, think
tanku, wokół którego ma się pobudować ruch
Biedronia. - Oczywiście byłoby świetnie, gdybyśmy mogli głosować na partie
i ludzi, których lubimy; żebyśmy mogli
się różnić. Ale, niestety, jesteśmy w takiej sytuacji, że PiS jawnie i bezprawnie
zmienia jedną ordynację, za chwilę zmieni kolejną, więc co z tego, że powstanie
nawet 50 partii, jak żadna z nich nie będzie miała szans na realizację swojego
programu? - pyta Nowacka. I dodaje: - Robert
jest fantastyczny, chciałabym, aby startował w wyborach prezydenckich. Realnie
patrząc, to SŁD, a nawet Razem mają mocniejsze struktury. I owszem, być może
na fali sympatii do niego, gdybyśmy byli w normalnej sytuacji, udałoby mu się
zrobić świetny wynik w wyborach europejskich czy krajowych, większy, niż miał
Ruch Pałikota w 2011 r. czy Nowoczesna w 2015 r. Pytanie tylko: czy to są
normalne czasy?
Trendsetter
Władze PO, paradoksalnie, w projekcie
Biedronia widzą szansę, a nie zagrożenie. Bo mają świadomość, że na wybory w
2019 r. będą musieli dociążyć lewe skrzydło, pokazać, że udało im się rzeczywiście zbudować szeroki opozycyjny blok, który
zapowiadał Schetyna - i woleliby to zrobić z Biedroniem niż z Czarzastym,
któremu nie ufają.
- Moim zdaniem, nawet mimo
zmienionej ordynacji Robert stworzy listę do PE. Będzie miał te 5-7 proc.
poparcia, które nie przełoży się na mandaty, ale da mu kartę w negocjacjach z nami
przed wyborami parlamentarnym i - uważa jeden
z członków zarządu Platformy. Jego zdaniem swoje poparcie Biedroń zbuduje
kosztem SLD i Nowoczesnej. W Sojuszu chyba mają tego świadomość. - Przy tak
wysokim progu wyborczym ani sam. Biedroń, ani pewnie my samodzielnie nie będziemy
w Stanie zrobić takiego wyniku, jakiego wyborczynie i wyborcy oczekiwaliby od
lewicy. Myślę, że wspólnie jesteśmy w stanie zrobić więcej, dlatego będziemy z
nim o tym rozmawiać - mówi rzeczniczka SLD Anna-Maria Żukowska.
Oczywiście to kuszenie Biedronia zacznie się dopiero,
kiedy ten rzeczywiście zdecyduje się wejść do gry o dużą stawkę. Kiedy wyjdzie
ze swojej strefy komfortu, w której pozostaje dobrze rokującym politykiem,
którego wszyscy lubią i nie bardzo potrafią rozliczać, bo nie znają problemów
Słupska, i pokaże, że potrafi nie tylko recenzować innych i czarować zgrabnymi
porównaniami, ale i działać. Postępowa część społeczeństwa chciałaby mieć
własnego Justina Trudeau
albo chociaż polską wersję Emmanuela Macrona.
Biedroń doskonale o tym wie. Tyle że on i jego zwolennicy
muszą realnie szacować, ilu tych postępowców w istocie jest. Ryszard Petru w
2015 r. też był politycznym „świeżakiem”. Miał pieniądze, kampanię wyborczą w
amerykańskim stylu, nowe niezużyte twarze dookoła siebie i nowoczesne hasła.
Do tego bezpośredni konkurent Nowoczesnej był mocno poturbowany po przegranej
Komorowskiego w wyborach prezydenckich oraz „aferze” z ośmiorniczkami, a w
modzie były hasła „zmiany” i polityczne eksperymenty. Z warszawskiego punktu
widzenia wszystko więc wróżyło sukces. Ale partia Petru - o czym nie wszyscy
już chyba pamiętają - zdobyła w 2015 i, raptem 7,6 proc. Przeskoczył ją
populista, którego ruchowi do postępowości zdecydowanie daleko.
To rzeczywiście nie są normalne czasy, więc aby być
skutecznym, nad idealizm trzeba przedłożyć polityczny pragmatyzm. I mieć
świadomość, że aby dojść do „innej polityki” i budować ,fajne państwo”,
kluczowe jest odsunięcie PiS. A dekompozycja opozycji i wzajemne podkopywanie
to droga w przeciwnym kierunku.
Malwina Dziedzic
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz