Kłamstwa, chamstwo i
buta tej władzy są nie do zniesienia - mówi aktor Jerzy Radziwiłowicz. - To, że
trzeba jakoś żyć, nie oznacza, że wszyscy będą chcieli urządzić się w tym gnoju
Rozmawia Aleksandra Pawlicka
NEWSWEEK: Dlaczego zaangażował się pan w czytanie
konstytucji podczas ulicznych protestów?
JERZY RADZIWIŁOWICZ: Dać głos sprawie
to minimum tego, co można robić. Piękny tekst preambuły naszej konstytucji
czytam publicznie już dwa i pół roku. Pierwszy raz stało się to, gdy rozpoczęło
się niszczenie Trybunału Konstytucyjnego. Było dla mnie jasne, że PiS bierze
się za bary z tą instytucją nie po to, aby polepszyć jej pracę. Od początku
miałem poczucie, że rządzi nami chuligańska formacja, która zmierza w złą
stronę. Do partii Kaczyńskiego nie mam za grosz zaufania od czasu jej pierwszych
rządów. Już to, co robili w latach 2005-2007, mnie przerażało, ale wtedy mieli
za mało czasu i możliwości, aby dokonać tego co teraz.
Wyciągnęli z tamtych rządów
jakieś wnioski?
- Są bardziej brutalni i
skuteczniejsi. Nie muszą układać się z nikim w koalicji. Gdy większość sejmowa
spadła im z nieba, zrozumieli, że hulaj dusza, więc robią, co chcą.
Co pomyślał pan w dniu
wygranych przez PiS wyborów w 2015 roku?
- Że jest groźnie. Wiele osób
miało podobne obawy, ale dziś dodają: „Spodziewaliśmy się, że będzie źle, ale
że aż tak?”. Ja niestety przeczuwałem to od początku. Nie miałem co do nich
złudzeń.
Czuje się pan zagrożony?
- Osobiście nie dzieje mi się
krzywda, ale jako obywatel czuję się okradany z przestrzeni, w której decyduję
o tym, co robię, co myślę, co czuję. Przestrzeni praw i wolności
obywatelskich, która kurczy się z dnia na dzień, wręcz znika. Bo jeśli ktoś
bierze pełnię władzy nad obywatelami, przejmuje sądy, to nie po to, aby się z
troską nad obywatelem pochylać, ale po to, aby nie
zostawić mu żadnej ścieżki obrony i odwołania. Każdy ma czuć się zagrożony.
Czy protesty pokona bezsilność?
- To, że dziś są słabsze, mniej
liczne, nie oznacza, że sprzeciw obywatelski umiera, ludzi ogarnia rezygnacja
i machną na wszystko ręką. Nie mam poczucia bezsilności ani beznadziei. Bunt
buzuje podskórnie i mam wrażenie, że jest coraz bliżej.
Władza konsekwentnie zmierza w wyznaczonym przez siebie kierunku, ale to nie
oznacza, że udało się jej spacyfikować nastroje społeczne. Kolejny krok tej
władzy to może być ten o jeden za daleko.
Dla Birkuta, postaci
PRL-owskiego przodownika pracy, którego zagrał pan w „Człowieku z marmuru” i
„Człowieku z żelaza”, przełomem w myśleniu była
podana mu gorąca cegła, która
poparzyła mu ręce.
- Ta cegła cały czas jest przez
władzę podgrzewana. Kwestią czasu jest to, kiedy zacznie parzyć.
Jeden z bohaterów „Człowieka z
żelaza” radzi: „Jak siedzisz w gnoju po szyję, to się nie szarp, bo się całkiem
utopisz”.
- Każdy, także ten, kto
manifestuje pod Sejmem, musi pracować, płacić kredyty, zajmować się rodziną,
układać się z rzeczywistością, która go otacza. To, że trzeba jakoś żyć, nie
oznacza jednak, że wszystkim będzie w tej rzeczywistości wygodnie, że wszyscy
będą chcieli urządzić się w tym - jak pani cytuje - gnoju.
Umiłowanie wolności zwycięży?
- Ojej! Nie uderzajmy w ten
patetyczny ton, jacy to jesteśmy wspaniali. Każdy naród zapytany, czy ma w
sobie odwagę i buńczuczność, zapewne je sobie przypisze. Popełniamy błędy jak
każdy i jak każdy się na nich nie uczymy. Wybraliśmy po raz drugi formację,
którą wcześniej odsunęliśmy od władzy w przedterminowych wyborach, bo baliśmy
się, że rozwali nam państwo. Czy to znaczy, że jesteśmy głupi? Jesteśmy. Jesteśmy
tacy i tacy, głupi i odważni. Rzecz w tym, aby nie opisywać się hasełkami i
jedni drugim przypinać łatki.
Musimy wreszcie przyjąć do wiadomości,
że najważniejszą wspólną wartością jest to, że choć
jesteśmy różni, żyjemy w jednym kraju.
W państwie PiS przewidziano
miejsce na różnorodność?
- Z tym jest rzeczywiście problem.
Obecna władza nie przyjmuje do wiadomości, że życie polega na dyskusji,
sporze, dzieleniu się racjami, ucieraniu kompromisu. I robi to z prostej
przyczyny - taki model życia społecznego odbiera PiS rację bytu. Ktoś, kto
wszystkim chce narzucić jednolite myślenie, przykryć historię czapką
fałszywych mitów patriotycznych i gwałtem ustanawiać prawo, nie jest partnerem
dla nikogo. Stanowi byt wsobny. Wyłącznie sam dla siebie. Tyle że ja to już przerabiałem
w młodości przez długie lata. I wiem, że to jest cofnięcie, a nie rozwój.
Uważa pan, że PiS to powrót do
PRL?
- W czystej postaci nie, bo nie
stacjonuje u nas Armia Czerwona, nie ma tamtej partii, inna jest geopolityka, ale ciągoty, żeby o wszystkim decydować, są te same. Od czasów
Gomułki nie słyszałem, żeby przywódca wypowiadał się o słuszności konkretnego
filmu czy przedstawiania teatralnego. Nie słyszałam, żeby wicepremier,
minister kultury i profesor w jednej osobie powiedział, że opozycję należałoby
wsadzać do więzienia, a nie czyni się tego tylko dlatego, aby nie mogła czuć
się ofiarą. Może mu się to wymsknęło, ale niezależnie od intencji takie
wypowiedzi obrazują sposób myślenia władzy.
Coraz częściej mam w głowie taki
flesz, ożywające wspomnienie sprzed paru dekad: policja zachowuje się jak milicja
obywatelska, spotkania aktywistów są inwigilowane przez służby, więc produkcja
nowych akt IPN idzie pełną parą. Będzie robota na lata. Z tego punktu widzenia
PiS i PRL to rzeczywiście modele, które się zgadzają.
Wystąpił pan w wielu filmach
opowiadających o buncie wobec PRL-owskiej rzeczywistości. Oprócz filmów Wajdy,
także „Poznań ’56” Filipa Bajona czy
„Śmierć jak kromka chleba” Kazimierza Kutza o pacyfikacji kopalni Wujek. Czy
można szukać analogii w niezgodzie na tamte i dzisiejsze poczynania władzy?
- To była inna siła buntu, inna
epoka, inny ustrój i inny układ sił społecznych. Dziś nie ma już klasy
robotniczej, która wtedy była w stanie sparaliżować strajkami kraj od stoczni
po kopalnie.
Jest za to klasa średnia, o
której socjologowie mówią, że to ona w obronie własnych interesów odsunęła w
2007 r. PiS od władzy.
- Prezydent tę klasę raczył nazwać
„ojczyzną dojną”. Chlapnął czy powiedział, co wiedział? Gdy słucha się tego,
co wygaduje obecna władza, włos jeży się na głowie. Gdy kręciliśmy „Człowieka
z żelaza”, Wajda przyprowadził na plan Jerzego Borowczaka, żeby w dwa kwadranse
opowiedział mi, jak było naprawdę w stoczni, bo to jedna z paru osób, które
rozpoczynały strajk. Gdy Borowczak skończył, Wajda powiedział do mnie: „A teraz
ty opowiesz mi to samo do kamery w dwie minuty”. I tak się stało. Po 30 z
okładem latach Borowczak wciąż musi opowiadać tę samą historię, ostatnio w
„Gazecie Wyborczej”, bo w międzyczasie próbowano ją tak wiele razy i w tak
podły sposób fałszować, że prostowania ścieżek nigdy dosyć. Jedyne wyjście to
słuchać i czytać tych, którzy historię naprawdę robili, a nie tych, których
przy tym nie było.
PiS nie ma skrupułów w pisaniu
na nowo historii z własnymi bohaterami.
- Najgorsze w tym wszystkim jest
to, że tak bezsensownie tracimy czas. Zamiast budować przyszłość, taplamy się w
błocie, które z coraz większym poczuciem nieprzyjemności przykleja się i trudno
się z niego oczyścić. Ta atmosfera fałszu, ten brud, który nas otacza z każdej
strony, sprawiają, że naprawdę żyje się nieprzyjemnie.
Co pana najbardziej uwiera?
- Trudno powiedzieć, co
konkretnie. Uwiera wszystko. To, jak ci ludzie się wypowiadają, jest okropnie
irytujące. Przecież chyba nawet dziecko już rozumie, że nie jest tak, jak
próbują nam wmówić. Kłamstwo, szyderstwo, chamstwo i buta tej władzy są nie do
zniesienia.
Wielu się to jednak podoba.
- Właśnie, dlaczego?
Bo to władza z ludu?
- Z ludu? A któż w tym rządzie
jest z ludu? Gowin? Gliński? Kaczyński czy Morawiecki? Może Szydło była, ale
już jej nie ma.
Opowieść, że każdy może być
premierem, to mydlenie oczu jak w pewnej historyjce, której byłem świadkiem.
Pod koniec 1989 r. graliśmy z teatrem w Moskwie. Tam był jeszcze ZSRR, a u nas
premierem był już Tadeusz Mazowiecki. Dwa światy. W Moskwie odbywał się akurat
zjazd partii, który transmitowano w telewizji, i występowała deputowana z ludu,
przekonując, że inaczej trzeba rządzić krajem. Ktoś, aby jej nie urazić,
zapytał, czy w takim razie byłaby gotowa zostać premierem? A ona na to:
„Myślę, że dałabym radę”. I oni uszy po sobie, bo przecież lud mówi. Przypomina
mi to niedawną sytuację wyboru ławników do pisowskiego Sądu Najwyższego. Oglądała
pani?
Oglądałam. Miał pan wrażenie,
że jest w Moskwie 29 lat temu?
- Mniej więcej. Nie mogłem wyjść
ze zdumienia, gdy kandydaci jeden po drugim przyznawali bez żenady, że o prawie
nie mają zielonego pojęcia, ale mogą przecież doczytać. Bo mają dużo wolnego
czasu i ta posada im się w sumie należy. Fantastyczny spektakl. Cudowna
wymiana elit: nie zastępujemy tych, których nie lubimy - lepszymi, ale tymi,
których mamy. Naszą elitą „na doczytaniu”.
Czy nie przemawia przez pana
sarkazm?
- A jak inaczej reagować? O mało
nie spowodowałem wypadku w ubiegłym roku, gdy jadąc samochodem, usłyszałem w
radiu prezydenckiego ministra, który tłumaczył, dlaczego do narodowego czytania
wybrano „Wesele” Wyspiańskiego. Otóż według niego myśl przewodnia tego utworu
jest taka, że Polacy mogą się spierać, ale na niepodległość zawsze wybijają
się wspólnymi siłami.
No... bardzo przepraszam, dwa razy
grałem w „Weselu” i nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że jest to sztuka
o pojednaniu narodowym. To chyba jedyna rzecz, której o tym dramacie Wyspiańskiego
powiedzieć nie można. Jest on za to niezwykłym barometrem nastrojów
społecznych.
Co pan przez to rozumie?
- Pierwszy raz grałem w „Weselu” w
1978 r. u Grzegorzewskiego w Krakowie. To było dwa lata po wydarzeniach w
Ursusie i Radomiu, w efekcie których powstał KOR, i na dwa lata przed
Sierpniem ’80, choć wtedy nikt jeszcze tego nie przeczuwał. Spektakl okazał się
wielkim politycznym wydarzeniem. Ten sam Grzegorzewski zrobił to samo „Wesele”
w Warszawie, ale już w latach dwutysięcznych, czyli w czasach prosperity i
demokracji. Przeszło bez echa. Widać w normalnej sytuacji przestaje brzmieć
dramatycznie. Dziś znów budzi emocje, czego dowodem jest spektakl Jana Klaty
zrealizowany w Starym Teatrze w Krakowie. Po premierze szybko zdjęto go z
afisza.
Wielu Polaków, i nie mówię
tylko o wyborcach PiS, uważa, że sytuacja
w kraju jest normalna.
- Bo dla wielu ludzi wolności i
prawa obywatelskie są pustymi pojęciami. Poczucie wolności zaspokaja im
bankomat i pełne półki. I nie można się o to na nikogo obrażać, lecz to nie
oznacza, że ci, którzy zagrożenie dostrzegają, mają milczeć.
Milczenie jest przyzwoleniem na działania władzy?
- Milczenie i długofalowe
zmęczenie. Nękanej grzywnami i ciąganej po sądach za byle co opozycji
obywatelskiej ma się przestać chcieć. Tego chce władza, a jeśli dodać do tego
strach, bo PiS wita przecież nacjonalistów z otwartymi ramionami, by
przeciwnikom ciary szły po plecach, gdy ulicami miast maszerują pochody z
racami, to mamy obraz rządów Kaczyńskiego. Na milczeniu, zmęczeniu, przyzwoleniu
i strachu PiS buduje swoją siłę.
Za chwilę rocznica Porozumień
Sierpniowych. Czuje się pan ich spadkobiercą?
- Wśród postulatów sierpniowych
były te płacowe i te wolnościowe. Nie można o tym zapominać. Gdybym pytany o
zdanie, próbował wykręcać się milczeniem, oznaczałoby to, że współdziałam z
tymi, z którymi się nie zgadzam. Dlatego zawsze mówię głośno, co myślę. W
Polsce znów nastał czas, gdy nie można owijać w bawełnę, nie można rozmiękczać
opinii, oszczędzać ludziom gorzkiej prawdy. Rzeczy trzeba nazywać po imieniu.
To, że jesteśmy świadkami działań, które mogą prowadzić do dyktatury, że faszyzm
czuć za rogiem, że pompowana sztucznie duma narodowa staje się nadętą farsą.
Czy ktoś chciałby swoje życie zamienić w farsę? Ja nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz