czwartek, 23 sierpnia 2018

Buzuje bunt



Kłamstwa, chamstwo i buta tej władzy są nie do zniesienia - mówi aktor Jerzy Radziwiłowicz. - To, że trzeba jakoś żyć, nie oznacza, że wszyscy będą chcieli urządzić się w tym gnoju

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Dlaczego zaangażował się pan w czytanie konstytucji podczas ulicznych protestów?
JERZY RADZIWIŁOWICZ: Dać głos spra­wie to minimum tego, co można robić. Piękny tekst preambuły naszej konsty­tucji czytam publicznie już dwa i pół roku. Pierwszy raz stało się to, gdy roz­poczęło się niszczenie Trybunału Kon­stytucyjnego. Było dla mnie jasne, że PiS bierze się za bary z tą instytucją nie po to, aby polepszyć jej pracę. Od począt­ku miałem poczucie, że rządzi nami chu­ligańska formacja, która zmierza w złą stronę. Do partii Kaczyńskiego nie mam za grosz zaufania od czasu jej pierw­szych rządów. Już to, co robili w latach 2005-2007, mnie przerażało, ale wte­dy mieli za mało czasu i możliwości, aby dokonać tego co teraz.
Wyciągnęli z tamtych rządów jakieś wnioski?
- Są bardziej brutalni i skuteczniejsi. Nie muszą układać się z nikim w koali­cji. Gdy większość sejmowa spadła im z nieba, zrozumieli, że hulaj dusza, więc robią, co chcą.
Co pomyślał pan w dniu wygranych przez PiS wyborów w 2015 roku?
- Że jest groźnie. Wiele osób miało po­dobne obawy, ale dziś dodają: „Spodzie­waliśmy się, że będzie źle, ale że aż tak?”. Ja niestety przeczuwałem to od począt­ku. Nie miałem co do nich złudzeń.
Czuje się pan zagrożony?
- Osobiście nie dzieje mi się krzywda, ale jako obywatel czuję się okradany z prze­strzeni, w której decyduję o tym, co ro­bię, co myślę, co czuję. Przestrzeni praw i wolności obywatelskich, która kurczy się z dnia na dzień, wręcz znika. Bo je­śli ktoś bierze pełnię władzy nad obywa­telami, przejmuje sądy, to nie po to, aby się z troską nad obywatelem pochylać, ale po to, aby nie zostawić mu żadnej ścież­ki obrony i odwołania. Każdy ma czuć się zagrożony.
Czy protesty pokona bezsilność?
- To, że dziś są słabsze, mniej liczne, nie oznacza, że sprzeciw obywatelski umie­ra, ludzi ogarnia rezygnacja i machną na wszystko ręką. Nie mam poczucia bezsilności ani beznadziei. Bunt buzuje podskórnie i mam wrażenie, że jest coraz bliżej. Władza konsekwentnie zmierza w wyznaczonym przez siebie kierunku, ale to nie oznacza, że udało się jej spacyfikować nastroje społeczne. Kolejny krok tej władzy to może być ten o jeden za daleko.
Dla Birkuta, postaci PRL-owskiego przodownika pracy, którego zagrał pan w „Człowieku z marmuru” i „Człowieku z żelaza”, przełomem w myśleniu była
podana mu gorąca cegła, która poparzyła mu ręce.
- Ta cegła cały czas jest przez władzę podgrzewana. Kwestią czasu jest to, kiedy zacznie parzyć.
Jeden z bohaterów „Człowieka z żelaza” radzi: „Jak siedzisz w gnoju po szyję, to się nie szarp, bo się całkiem utopisz”.
- Każdy, także ten, kto manifestuje pod Sejmem, musi pracować, płacić kredy­ty, zajmować się rodziną, układać się z rzeczywistością, która go otacza. To, że trzeba jakoś żyć, nie oznacza jednak, że wszystkim będzie w tej rzeczywistości wygodnie, że wszyscy będą chcieli urzą­dzić się w tym - jak pani cytuje - gnoju.
Umiłowanie wolności zwycięży?
- Ojej! Nie uderzajmy w ten patetycz­ny ton, jacy to jesteśmy wspaniali. Każ­dy naród zapytany, czy ma w sobie odwagę i buńczuczność, zapewne je so­bie przypisze. Popełniamy błędy jak każdy i jak każdy się na nich nie uczy­my. Wybraliśmy po raz drugi formację, którą wcześniej odsunęliśmy od władzy w przedterminowych wyborach, bo bali­śmy się, że rozwali nam państwo. Czy to znaczy, że jesteśmy głupi? Jesteśmy. Je­steśmy tacy i tacy, głupi i odważni. Rzecz w tym, aby nie opisywać się hasełkami i jedni drugim przypinać łatki.
Musimy wreszcie przyjąć do wiadomo­ści, że najważniejszą wspólną wartością jest to, że choć jesteśmy różni, żyjemy w jednym kraju.
W państwie PiS przewidziano miejsce na różnorodność?
- Z tym jest rzeczywiście problem. Obec­na władza nie przyjmuje do wiadomo­ści, że życie polega na dyskusji, sporze, dzieleniu się racjami, ucieraniu kompro­misu. I robi to z prostej przyczyny - taki model życia społecznego odbiera PiS ra­cję bytu. Ktoś, kto wszystkim chce narzu­cić jednolite myślenie, przykryć historię czapką fałszywych mitów patriotycznych i gwałtem ustanawiać prawo, nie jest partnerem dla nikogo. Stanowi byt wsob­ny. Wyłącznie sam dla siebie. Tyle że ja to już przerabiałem w młodości przez długie lata. I wiem, że to jest cofnięcie, a nie rozwój.
Uważa pan, że PiS to powrót do PRL?
- W czystej postaci nie, bo nie stacjonu­je u nas Armia Czerwona, nie ma tamtej partii, inna jest geopolityka, ale ciągoty, żeby o wszystkim decydować, są te same. Od czasów Gomułki nie słyszałem, żeby przywódca wypowiadał się o słuszności konkretnego filmu czy przedstawiania teatralnego. Nie słyszałam, żeby wicepre­mier, minister kultury i profesor w jednej osobie powiedział, że opozycję należało­by wsadzać do więzienia, a nie czyni się tego tylko dlatego, aby nie mogła czuć się ofiarą. Może mu się to wymsknęło, ale niezależnie od intencji takie wypowiedzi obrazują sposób myślenia władzy.
Coraz częściej mam w głowie taki flesz, ożywające wspomnienie sprzed paru dekad: policja zachowuje się jak mili­cja obywatelska, spotkania aktywistów są inwigilowane przez służby, więc pro­dukcja nowych akt IPN idzie pełną parą. Będzie robota na lata. Z tego punktu wi­dzenia PiS i PRL to rzeczywiście modele, które się zgadzają.
Wystąpił pan w wielu filmach opowiadających o buncie wobec PRL-owskiej rzeczywistości. Oprócz filmów Wajdy, także „Poznań ’56” Filipa Bajona czy „Śmierć jak kromka chleba” Kazimierza Kutza o pacyfikacji kopalni Wujek. Czy można szukać analogii w niezgodzie na tamte i dzisiejsze poczynania władzy?
- To była inna siła buntu, inna epo­ka, inny ustrój i inny układ sił społecz­nych. Dziś nie ma już klasy robotniczej, która wtedy była w stanie sparaliżować strajkami kraj od stoczni po kopalnie.
Jest za to klasa średnia, o której socjologowie mówią, że to ona w obronie własnych interesów odsunęła w 2007 r. PiS od władzy.
- Prezydent tę klasę raczył nazwać „oj­czyzną dojną”. Chlapnął czy powie­dział, co wiedział? Gdy słucha się tego, co wygaduje obecna władza, włos jeży się na głowie. Gdy kręciliśmy „Człowie­ka z żelaza”, Wajda przyprowadził na plan Jerzego Borowczaka, żeby w dwa kwadranse opowiedział mi, jak było na­prawdę w stoczni, bo to jedna z paru osób, które rozpoczynały strajk. Gdy Borowczak skończył, Wajda powiedział do mnie: „A teraz ty opowiesz mi to samo do kamery w dwie minuty”. I tak się sta­ło. Po 30 z okładem latach Borowczak wciąż musi opowiadać tę samą histo­rię, ostatnio w „Gazecie Wyborczej”, bo w międzyczasie próbowano ją tak wiele razy i w tak podły sposób fałszować, że prostowania ścieżek nigdy dosyć. Jedy­ne wyjście to słuchać i czytać tych, któ­rzy historię naprawdę robili, a nie tych, których przy tym nie było.
PiS nie ma skrupułów w pisaniu na nowo historii z własnymi bohaterami.
- Najgorsze w tym wszystkim jest to, że tak bezsensownie tracimy czas. Zamiast budować przyszłość, taplamy się w bło­cie, które z coraz większym poczuciem nieprzyjemności przykleja się i trudno się z niego oczyścić. Ta atmosfera fał­szu, ten brud, który nas otacza z każdej strony, sprawiają, że naprawdę żyje się nieprzyjemnie.
Co pana najbardziej uwiera?
- Trudno powiedzieć, co konkretnie. Uwiera wszystko. To, jak ci ludzie się wy­powiadają, jest okropnie irytujące. Prze­cież chyba nawet dziecko już rozumie, że nie jest tak, jak próbują nam wmówić. Kłamstwo, szyderstwo, chamstwo i buta tej władzy są nie do zniesienia.
Wielu się to jednak podoba.
- Właśnie, dlaczego?
Bo to władza z ludu?
- Z ludu? A któż w tym rządzie jest z ludu? Gowin? Gliński? Kaczyński czy Morawiecki? Może Szydło była, ale już jej nie ma.
Opowieść, że każdy może być premierem, to mydlenie oczu jak w pewnej historyj­ce, której byłem świadkiem. Pod koniec 1989 r. graliśmy z teatrem w Moskwie. Tam był jeszcze ZSRR, a u nas premierem był już Tadeusz Mazowiecki. Dwa świa­ty. W Moskwie odbywał się akurat zjazd partii, który transmitowano w telewizji, i występowała deputowana z ludu, prze­konując, że inaczej trzeba rządzić kra­jem. Ktoś, aby jej nie urazić, zapytał, czy w takim razie byłaby gotowa zostać pre­mierem? A ona na to: „Myślę, że dałabym radę”. I oni uszy po sobie, bo przecież lud mówi. Przypomina mi to niedawną sy­tuację wyboru ławników do pisowskiego Sądu Najwyższego. Oglądała pani?
Oglądałam. Miał pan wrażenie, że jest w Moskwie 29 lat temu?
- Mniej więcej. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, gdy kandydaci jeden po dru­gim przyznawali bez żenady, że o pra­wie nie mają zielonego pojęcia, ale mogą przecież doczytać. Bo mają dużo wolne­go czasu i ta posada im się w sumie na­leży. Fantastyczny spektakl. Cudowna wymiana elit: nie zastępujemy tych, któ­rych nie lubimy - lepszymi, ale tymi, któ­rych mamy. Naszą elitą „na doczytaniu”.
Czy nie przemawia przez pana sarkazm?
- A jak inaczej reagować? O mało nie spo­wodowałem wypadku w ubiegłym roku, gdy jadąc samochodem, usłyszałem w radiu prezydenckiego ministra, który tłumaczył, dlaczego do narodowego czy­tania wybrano „Wesele” Wyspiańskiego. Otóż według niego myśl przewodnia tego utworu jest taka, że Polacy mogą się spie­rać, ale na niepodległość zawsze wybijają się wspólnymi siłami.
No... bardzo przepraszam, dwa razy gra­łem w „Weselu” i nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że jest to sztuka o po­jednaniu narodowym. To chyba jedyna rzecz, której o tym dramacie Wyspiań­skiego powiedzieć nie można. Jest on za to niezwykłym barometrem nastrojów społecznych.
Co pan przez to rozumie?
- Pierwszy raz grałem w „Weselu” w 1978 r. u Grzegorzewskiego w Krakowie. To było dwa lata po wydarzeniach w Ursusie i Ra­domiu, w efekcie których powstał KOR, i na dwa lata przed Sierpniem ’80, choć wtedy nikt jeszcze tego nie przeczuwał. Spektakl okazał się wielkim politycznym wydarzeniem. Ten sam Grzegorzew­ski zrobił to samo „Wesele” w Warsza­wie, ale już w latach dwutysięcznych, czyli w czasach prosperity i demokracji. Przeszło bez echa. Widać w normalnej sytuacji przestaje brzmieć dramatycz­nie. Dziś znów budzi emocje, czego dowodem jest spektakl Jana Klaty zrea­lizowany w Starym Teatrze w Krakowie. Po premierze szybko zdjęto go z afisza.
Wielu Polaków, i nie mówię tylko o wyborcach PiS, uważa, że sytuacja w kraju jest normalna.
- Bo dla wielu ludzi wolności i prawa oby­watelskie są pustymi pojęciami. Poczucie wolności zaspokaja im bankomat i peł­ne półki. I nie można się o to na nikogo obrażać, lecz to nie oznacza, że ci, którzy zagrożenie dostrzegają, mają milczeć.
Milczenie jest przyzwoleniem na działania władzy?
- Milczenie i długofalowe zmęczenie. Nękanej grzywnami i ciąganej po sądach za byle co opozycji obywatelskiej ma się przestać chcieć. Tego chce władza, a jeśli dodać do tego strach, bo PiS wita przecież nacjonalistów z otwartymi ramionami, by przeciwnikom ciary szły po plecach, gdy ulicami miast maszerują pochody z racami, to mamy obraz rządów Kaczyń­skiego. Na milczeniu, zmęczeniu, przy­zwoleniu i strachu PiS buduje swoją siłę.
Za chwilę rocznica Porozumień Sierpniowych. Czuje się pan ich spadkobiercą?
- Wśród postulatów sierpniowych były te płacowe i te wolnościowe. Nie można o tym zapominać. Gdybym pytany o zda­nie, próbował wykręcać się milczeniem, oznaczałoby to, że współdziałam z tymi, z którymi się nie zgadzam. Dlatego za­wsze mówię głośno, co myślę. W Polsce znów nastał czas, gdy nie można owijać w bawełnę, nie można rozmiękczać opi­nii, oszczędzać ludziom gorzkiej praw­dy. Rzeczy trzeba nazywać po imieniu. To, że jesteśmy świadkami działań, któ­re mogą prowadzić do dyktatury, że fa­szyzm czuć za rogiem, że pompowana sztucznie duma narodowa staje się na­dętą farsą. Czy ktoś chciałby swoje życie zamienić w farsę? Ja nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz