Rozmowa z prof. Julianem Auleytnerem, ekonomistą i pomysłodawcą 500 plus, o
tym, dlaczego nasze państwo źle wydaje pieniądze.
MARTYNA BUNDA: -
Poseł PiS Janusz Szewczak wspomniał o możliwym zwiększeniu 500 plus do tysiąc
plus. Prawie 70 proc. Polaków jest przeciw.
A pan?
JULIAN AULEYTNER: - Za
pieniądze dzieci nie kupimy. Już 500 plus stworzyło konflikty lokalne,
uruchomiło różne negatywne społecznie mechanizmy.
Przecież to pan wymyślił 500
plus. Wspólnie z Pawłem Kowalem.
Tak, ale w wersji skromniejszej,
czyli 400 plus. Pytanie brzmi, po co, komu i kiedy płacimy? Jeśli na te pytania
odpowiada się w formule politycznej, która znakomicie funkcjonowała w Biurze
Politycznym PZPR i podobnie funkcjonuje teraz, to nie, ja tego nie wymyśliłem.
Co tysiąc plus, gdyby weszło w
życie, a na razie minister Rafalska zaprzecza, oznaczałoby dla państwa na
dłuższą metę? Zapaść finansową?
Niekoniecznie. Z budżetu państwa
dotujemy politykę społeczną na poziomie 180-200 mld zł. Można przyciąć inne
wydatki, na przykład na KRUS (emerytury rolnicze - red.), zmniejszyć różne
dotacje. Skubnąć z funduszu pracy, który z powodu prawie pełnego zatrudnienia
teraz „nie pracuje”, z funduszu gwarantowanych świadczeń, bo nie ma dziś takich
upadłości, żeby wypłacać ludziom te pieniądze. Można zlikwidować fundusz dla
ofiar przestępstw, fundusz hazardowy, na który płaci 20 tys. podmiotów. Da się
zrobić różne cuda, jeśli jest wola polityczna. (Zresztą już wcześniej
robiono).
Nikt na przykład nie zna
odpowiedzi na pytania (które kwalifikują się do kontroli NIK) - co się stało z
pieniędzmi z funduszy włączonych do ZUS? Na przykład z Krajowego Funduszu
Drogowego. Kiedy z Pawłem Kowalem wymyśliliśmy 400 plus, to Jarosław Kaczyński
ze swoimi ludźmi odrzucili ten pomysł, podnosząc te same argumenty co
ekonomiści - że to zawracanie głowy, że nikomu niepotrzebne i za drogie. Ale
rok minął i Jarosław Kaczyński uznał, że można tym programem kupić ludzi - tak
jak Bismarck ubezpieczeniami kupił ludzi w Niemczech w 1870 r.
U nas Niemiec nie będzie?
Jeśli pyta mnie pani jako polityka
społecznego, to odpowiem, że nie - niestety, nie. Ich podejście do publicznych
pieniędzy jest skrajnie inne. Począwszy od budżetu socjalnego, który oni, w
przeciwieństwie do nas, naprawdę realizują. Niemcy postawili na to, co dotyczy
pracowitości, uznania własności prywatnej i tzw. stanu średniego. To się nawet
nazywa polityka stanu średniego. Polega na wspieraniu ludzi, którzy dzięki
własności prywatnej są ekonomicznie niezależni od państwa - bo przecież o to chodzi, żeby ludzi ekonomicznie
uniezależnić, żeby w sensie ekonomicznym państwo nie było im potrzebne,
prawda? Wspieranie stanu średniego to kwestia podatków, kredytów, edukacji,
uznania własności prywatnej za nienaruszalną. Wspierania sieci kooperacyjnej i
konkurencyjności, bo konkurencyjność wspiera stan średni.
U nas stan średni jest tym
wołem, który ciągnie resztę...
U nas szalenie skomplikowane jest
już stwierdzenie, kogo można do stanu średniego zaliczyć.
A Niemcy mają definicję?
Oczywiście. Po prostu: jest to
grupa ludzi ekonomicznie niezależna od państwa. Nie urzędnicy, budżetówka, ale
osoby ekonomicznie niezależne. Mające własne restauracje, własne stacje
benzynowe albo choć warsztaty. Czy też bezpiecznie żyjące z potencjału intelektualnego.
W Polsce, cytując obliczenia z
pańskiej książki, z budżetu państwa wspiera się kolejno: emerytów (dotacja 44
mld zł rocznie); rodziny z dziećmi (22 mld zł na 500 plus), ludzi w trudnej
sytuacji materialnej (12 mld na pomoc społeczną), zdrowie (dopłaty z budżetu do
sum z ubezpieczeń - 6 mld zł).
A gdyby policzyć także pieniądze
wypływające węższymi strumieniami w formie przeróżnych dotacji, to bardzo
wysoko na tej liście znalazłby się też Kościół. Badając od lat ten temat, wciąż
nie mogę pojąć, że także te największe sumy, miliardy złotych, wydatkowane
oficjalnie i zapisane w budżecie wydajemy bez
analizy i dyskusji.
Weźmy największą pozycję w budżecie:
dopłaty do emerytur. Dlaczego tak? Ponad 40 mld zł co roku, 20 proc. do każdej
emerytury, przy czym do najwyższych emerytur relatywnie znacznie więcej niż do
najniższych? Skąd się wzięła ta zasada? Jest i już. Utarło się. Kolejne rządy
nawet nie zadają sobie tego pytania.
Jednak ludzie żyją w poczuciu,
że bardzo dużo państwu dajemy i niewiele z tego dostajemy. Po przeczytaniu
pana książki wzięłam długopis, zaczęłam liczyć i uświadomiłam sobie, że to, co
wpłacamy do systemu emerytalnego, wystarczyłoby na dwie trzecie tego, co
państwo nam wypłaca. Reszta to dotacje z budżetu. Prosta matematyka:
zakładając dla uproszczenia, że przez całe życie zarabiamy tyle samo
- jeśli 20 proc. dochodów oddajemy na fundusz emerytalny, a potem dzielimy to przez lata,
które przeżywamy - to w przypadku kobiety oznacza wypłaty rzędu jednej
trzeciej ostatnich dochodów. A państwo płaci połowę.
Mniej więcej tak mogłoby to być,
oczywiście pod warunkiem, że nie były zmieniane warunki emerytury, nie
przeliczano jej na nowo itd. Ale tak jak nikt nie jest w stanie powiedzieć,
dlaczego dotacja do emerytur w Polsce to 44 mld zł, a nie np. 48 mld zł, tak
też nikt nie podejmie się wyjaśnienia, dlaczego wszystkim emerytom państwo
dopłaca akurat 20 proc. Kiedy rozmawiałem na ten temat z przewodniczącą
związku zawodowego emerytów, była na mnie oburzona, że chcę odbierać emerytom
pieniądze.
Przecież nie o to chodzi. A jak
mamy utrzymać system, nie rozmawiając o nim? Dziś mamy w Polsce 4,3 tys. osób w
wieku 100 lat i więcej, a za kilkadziesiąt lat będzie 40 tys.? A system
emerytalny wciąż zakłada, że ludzie żyją siedemdziesiąt kilka lat...
Czy emeryci są grupą finansowo
bardzo upośledzoną?
Jest to po prostu grupa bardzo
zróżnicowana. Większość życia spędzili w okresie słusznie minionym. To były
zupełnie inne warunki egzystencji, odmienne warunki pracy, inne ryzyko. Nie
było perspektywy wyjazdu za granicę, żeby sobie dorobić. Była równość w
biedzie. I ta równość odbija się na emeryturach. Ci, którzy tworzyli sobie
zasób na starość, nierzadko wszystko tracili w czasie wojny. Inaczej było w
zburzonej i dotkniętej dekretem Bieruta Warszawie, inaczej w Krakowie, który
ocalał, a w nim własność prywatna.
Dochodzą niuanse historyczne. Moja
nauczycielka historii była córką oficera z Katynia. Ukrywała ten fakt, jednocześnie
mając świadomość, że za dużo nie zarobi. Wszystko to rzutuje na wysokość
emerytur, także ludzkie losy, szczera bądź wymuszona, np. okolicznościami,
lojalność wobec PZPR. Tamten czas to olbrzymie marnotrawstwo talentów, ludzkich
kompetencji i pieniędzy. Podobnie jak późniejszy okres, transformacja, którą
potraktowaliśmy jako pospolite ruszenie, bez profesjonalizmu.
Z czego wynika to marnotrawstwo
talentów i pieniędzy?
Moim zdaniem to jest genetyczny tumiwisizm. Niemcy byli po wojnie tak samo
zniszczeni jak my, ale podeszli do odbudowy kraju profesjonalnie. Czasem pytam
studentów, jak to możliwe, że Niemcy przegrały dwie wojny światowe, a należą
do najbogatszych krajów świata? Niemcy odpowiedzieli sobie na pytanie, co w
nowej sytuacji można zrobić. A można było dużo zrobić: np. odbudować przemysł
mieszkaniowy.
Niemcy po pierwszej wojnie postawili na własność
hipoteczną. Obywatel mający własność ziemi brał kredyt hipoteczny, wspólnie z
innymi tworzył kasy mieszkaniowe, gdzie odkładał pieniądze i budował w kooperatywie. Przez wiele dziesięcioleci przemysł
mieszkaniowy dawał lokum, stabilizował rodzinę, dawał pracę, bo trzeba było to
mieszkanie wyposażyć. Drugim bodźcem stał się przemysł samochodowy. A kiedy
jest samochód, mieszkanie, to trzeba mieć drogi - i znowu tworzą się miejsca
pracy.
W 1949 r. Niemcy wschodnie i zachodnie zostały
rozdzielone. Jedne poszły wzorem socjalistycznym, bolszewickim, sowieckim, a
drugie kapitalistycznym, rynkowym - ale przy założeniu, że budujemy socjalną
gospodarkę rynkową - i to była ich kolejna
wygrana. Notabene, taki sam zapis o społecznej gospodarce rynkowej wprowadzony
został przez Aleksandra Kwaśniewskiego do polskiej konstytucji, zresztą
dokładnie z tym samym numerem co w niemieckiej
- art. 20. Tylko że u nas on nic nie oznacza. A w Niemczech
oznacza państwo socjalne.
Jaka jest granica zaangażowania się państwa w sytuacje
socjalne obywateli? Odpowiedzieli sobie bardzo prosto: w miarę możliwości
budżetowych. To budżet decyduje o skali zaangażowania socjalnego państwa
niemieckiego.
Czy u nas się o tym mówi? Nie. Nie mamy stabilnej polityki
społecznej, która byłaby efektem konsensu społecznego, miałaby charakter
stabilny, długofalowy. Najlepszym przykładem jest kwestia
demografii, powiązana z mieszkaniami, z pracą. Nawet nie ma wysiłku, żeby podjąć
coś takiego. Tylko zbieg okoliczności sprawił, że program 500 plus trafił na
okres deflacji, a nie inflacji, czyli okres, w którym najbardziej potrzebna
była finansowa interwencja państwa, wrzucenia pieniędzy, żeby rozgrzać
gospodarkę. Ale ten okres już się skończył.
Kolejną pozycją na pańskiej
liście jest pomoc społeczna. To też pieniądze wydawane bez sensu?
Absolutnie irracjonalnie. Taka
pomoc jest konieczna, nie można jej zlikwidować, jednak można ją
racjonalizować. Ona jest niesamowicie zróżnicowana w środowiskach lokalnych.
Weźmy badania robione w powiecie Braniewo i okolicy. Tam nie ma pracy.
Została zamknięta granica z Rosją. Farmerzy mają maszyny i nie potrzebują ludzi bez kwalifikacji.
Weźmy konkretny, autentyczny przykład z badań środowiska
olsztyńskiego: kobieta ma pięcioro dzieci, oczywiście dostaje 500 plus, ale ma
też pijącego męża, żyje w środowisku, które z nudów coś musi robić i robi
niemądre rzeczy. Ona ma już dość. Idzie do ośrodka pomocy społecznej i prosi o
jedną rzecz: „Pomóżcie mi, żebym nie miała więcej dzieci”. Dostaje
dofinansowanie na spiralkę. Mąż się dowiaduje i ją bije. Krzyczy, że przepadnie
2 tys. becikowego i kolejne 500 plus…
Albo weźmy wsie koło Fromborka. Dzieci w ogóle nie były
nad morzem. Rodziny biorą 500 plus i rano dają dziecku drobne na bułkę, colę,
cukierki, bo nie ma komu gotować obiadu. To wszystko jest materiał dla pomocy
społecznej, która powinna edukować rodziny. A pomoc materialna powinna być
sytuacją przejściową, nie ciągłą. Dlatego też nieporozumieniem jest wliczanie
500 plus do pomocy społecznej. To powinien być zasiłek wychowawczy, do
dyspozycji rodziców i szkoły.
Ile wydajemy na tę pomoc
społeczną?
W sumie niemal 40 mld zł rocznie,
zliczając pomoc samorządową i państwową i wliczając 500 plus. Tak prowadzone
wydatki socjalne zakłócają relacje między dochodem z pracy a dochodem socjalnym, co konfliktuje ludzi w środowiskach lokalnych.
Mamy 3 tys. asystentów rodzinnych i to jest źródło informacji. Mamy też
klientów pomocy społecznej, których liczba przez lata się nie zmienia - i już
to powinno nas otrzeźwić. Ministrowie tego nie rozumieją, bo realizują cele
polityczne. Nie ma żadnych pieniędzy na badania skuteczności programu 500
plus, mimo że byłby to jakiś promil tych miliardów, które na to idą - bo to nie jest nikomu potrzebne.
Lepiej nie wiedzieć...
Dziś, ze względu na to, że brakuje
ludzi do pracy, byłaby okazja, żeby coś z tym zrobić. To najlepszy czas do
przeprowadzenia reformy pomocy społecznej. Tylko że nie jest to cel nośny
politycznie. Lewicowi populiści mówią już o kolejnej kategorii: gwarantowanym
dochodzie podstawowym. Ot, kolejne populistyczne roszczenie. Nigdzie na
świecie to się nie udało. Wszystkie eksperymenty albo zostały odwołane, albo
źle się kończyły.
Pojawiły się w polskich narracjach
odwołania do Niemiec.
Ale tam nie płacą za nic. To się
nawet nazywa: Burgergeld, pieniądz obywatela, tak to się tłumaczy dosłownie.
Więc to pieniądz nie na potrzeby socjalne, ale edukacyjne czy też za
partycypację obywatelską. Formuła angażowania obywateli i płacenia im za to,
żeby byli aktywni, jeśli nie zawodowo, to społecznie. Nie można dawać pieniędzy
za nic, bo to tylko prowadzi do inflacji. Ale w Niemczech to też jest
niespełniony postulat.
A jak na świecie, bez wypaczeń,
używa się narzędzi w rodzaju 500 plus?
Są zasiłki przejściowe, np. Kindergeld,
związane z wiekiem, sytuacją ekonomiczną rodziny albo - zwłaszcza - niepełnosprawnością. U nas kwestia wspierania w
niepełnosprawności jest na końcu wydatków państwa, ponieważ niepełnosprawni to
nie jest siła polityczna. Mamy PFRON, ale jakoś nie było dyskusji, jak z
niego wydatkować 5 mld zł.
Siłą polityczną jest za to
Kościół, który, starając się o granty, zwykle dostaje tyle, o ile wnioskuje.
W przeciwieństwie do np. lokalnych muzeów, które
dostają połowę. Sponsorowanie Kościoła z
pieniędzy socjalnych - nie tylko z socjalnych, ale też z projektów europejskich
- jest wyraźnym zjawiskiem. Kościół potrafi spożytkować nawet 500 plus,
organizując dla dzieci wycieczki za 500 zł - do klasztoru i z powrotem.
Przez 10 lat byłem społecznym
doradcą arcybiskupa B. Dąbrowskiego, który jako sekretarz generalny episkopatu
był na Ty z papieżem. Jako zakonnik wszystko rozdawał. Przywozili w stanie
wojennym jedzenie ciężarówkami z Włoch, rozdał, książki z Francji - rozdał. A w
pokoju miał trzy stare meble - łóżko, biurko, szafa, po mamie. Narzekał na
innych księży nastawionych na pieniądze. Dziś z kolei moi studenci narzekają,
że tematu o współpracy pomocy społecznej i
parafii nie da się zrealizować w terenie, bo nie można znaleźć choć jednego
przykładu.
Czy my to możemy jeszcze jakoś
zawrócić? W tej rozmowie wciąż porównujemy się do Niemiec, które potrafią
budżet państwa traktować jak ten domowy.
Parafrazując Henry’ego Forda mówiącego o związkach zawodowych, że są zwierciadlanym
odbiciem złego pracodawcy: opozycja w Polsce jest zwierciadlanym odbiciem
kiepskiej władzy. W Polsce jest potrzebny nowy układ partyjny. Młodzieży,
lokalnie zaangażowanych kobiet - ale już raczej nie pokolenia, które rządzi od
Okrągłego Stołu. Nam jest potrzebne pokolenie polityków 30-latków. Może wtedy.
Rozmawiała Martyna Bunda
Prof. Julian Auleytner, polityk
społeczny, ekonomista, rektor Wyższej Szkoły Pedagogicznej Towarzystwa Wiedzy
Powszechnej, członek Komitetu Prognoz Polska 2000 plus przy Prezydium PAN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz