Dziewiętnaście
lat walki przed sądami, żeby nikt nie krzyczał za nim „agent!”. Dziś Leszek
Moczulski zaciekły antykomunista, więzień PRL daje za wygraną. Mam 88 lat, nie
daję rady mówi
Paweł Reszka
Lato,
jak zwykle, Moczulscy spędzają w skromnym domku letniskowym pod Wyszkowem.
Psy, kominek, na ścianie wielkie logo Konfederacji Polski Niepodległej. Na
stoliku, obok lekarstw, bestseller Znaku „Antoni Macierewicz. Biografia
nieautoryzowana”. Moczulski z aparatem słuchowym, wymizerowany chorobą. Czeka
na operację serca.
Sądy w sprawie jego lustracji orzekały kapryśnie. Raz, że
jest czysty, nigdy nie współpracował z SB. Potem, że był agentem bezpieki o
pseudonimie Lech. A w końcu, że to wszystko jest nieważne, bo proces był
nierzetelny i trzeba go powtórzyć, zacząć od nowa.
Lider KPN kiedyś był zawołanym mówcą. Cała Polska klaskała
albo oburzała się na jego wystąpienia w Sejmie. W tym najsłynniejsze:, gdy
rozszyfrowywał skrót PZPR: „Płatni Zdrajcy, Pachołki Rosji”.
Dziś Moczulski mówi
cicho i powoli: - Co straciłem przez te procesy, pyta pan? Na pewno mógłbym
napisać dwie albo trzy książki więcej. A tak...
Maria Moczulska wraca z kawą z kuchni: - Atak zajmowałeś
się duperelami!
AGENT
Leszek Moczulski faktycznie mógł napisać więcej. Gdy skończył z czynną polityką,
zajął się na serio działalnością naukową. W 2005 roku, w wieku 75 lat, obronił
pracę doktorską. Jej promotorem był Bronisław Geremek. Tuż przed 80.
urodzinami habilitował się u profesora Henryka Samsonowicza.
Jednak oskarżenia duperelami nie były. Stawiały pod znakiem
zapytania całe jego życie. Bo albo jest dysydentem, który spędził lata w
komunistycznym więzieniu, albo kapusiem.
Pytam Marię Moczulską, jak to jest, gdy słyszy, że mąż to
agent? Milczy dłuższą chwilę, przebierając w brutalnych porównaniach. - To tak
jakby ktoś powiedział, że pana mama to prostytutka. Mąż ma wiele wad jak każdy
człowiek. Ale jedno wiem na pewno. Całe swoje życie; naukowe, rodzinne,
zawodowe poświęcił walce o niepodległą Polskę - mówi.
TECZKA
Teczka TW „Lech” liczy dwa tomy. Ale całość akt procesu
lustracyjnego już ponad sto tomów. W materiałach są m.in. raporty „Lecha”
Opisujące środowisko warszawskich dziennikarzy - charakterystyki redaktorów
tygodnika „Stolica”, w którym pracował Moczulski. Jedna z nich to opis samego
Moczulskiego - znaczyłoby to, że„Lech” perwersyjnie donosił sam na siebie,
Moczulski miał zostać zwerbowany przez SB w sierpniu 1969
r. Z esbeckich
charakterystyk wynika, że zgodził
się dobrowolnie i współpracował chętnie. Jego doniesienia najczęściej
spisywano „ze słów”. To znaczy, że Moczulski opowiadał, a jego oficer słuchał,
a potem tworzył notatkę.
Taka forma współpracy się zdarzała - ale jednak pisany własnoręcznie donos jest czymś innym niż
rozprawka funkcjonariusza SB na temat rozmowy (lub rzekomej rozmowy) z
agentem.
„Lech” pracował
najpierw tylko dla idei. Potem zaś dostawał pieniądze albo prezenty. Według
dokumentów z teczki w ciągu ośmiu lat współpracy miał wziąć tysiąc złotych,
zapalniczkę, koniak, paczkę żywnościową oraz radio. Spotkań z oficerami SB
odbyć miał kilkadziesiąt. W ostatnim raporcie z 1977 r. „Lech” donosił o
założeniu Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, czyli znów donosił na
samego siebie. Moczulski ze źródła staje się celem! Znaczyłoby to, że SB rozpracowuje
swojego własnego agenta.
SŁOWO ES BEKA
Wszystko to brzmi dziwnie i prowokuje skrajne oceny. Na przykład Piotr
Gontarczyk, historyk, zastępca dyrektora biura lustracyjnego IPN, mówił w jednym
z wywiadów: - Dla mnie sprawa agenturalnej współpracy Moczulskiego w świetle
materiałów nie pozostawia żadnych wątpliwości.
Z drugiej strony Maciej Gawlikowski, w PRL jeden z liderów
krakowskiej KPN, reżyser, dziennikarz, oraz Mirosław Lewandowski, prawnik i
autor książek historycznych, uważają, że sądowa batalia Moczulskiego to
ostateczna klęska lustracji. „Autentyczność akt budzi uzasadnione wątpliwości,
a brak jest jakichkolwiek dokumentów napisanych lub podpisanych przez
lustrowanego, mogących być dowodem jego współpracy” - napisali w
„Rzeczpospolitej”, dodając, że głównym dowodem oskarżenia stają się zeznania
byłych funkcjonariuszy SB, którzy Moczulskiego nienawidzili.
Moczulski nie przeczył, że widywał się z esbekami.
Przyznawał to m.in. w rozmowie z Marcinem Zaborskim, w RMF FM: - Polegało to
na tym, że dostawałem do ręki wezwanie. Było to z sześć-osiem razy.
[Funkcjonariusz] spytał mnie, czy wolę rozmawiać w biurze, czy w kawiarni.
Odpowiedziałem: „Oczywiście w kawiarni”.
ŚWITEZIANKA
Kawiarnia, w której przesiadywał Moczulski, nazywała się Świtezianka. Kultowe
miejsce przy Marszałkowskiej, między placami Zbawiciela i Unii Lubelskiej. W
pobliżu redakcji „Życia Warszawy” i „Stolicy”, a więc pełna dziennikarzy.
Maria Moczulska: - Leszek nienawidził siedzieć w redakcji.
Miał swój stolik w Świteziance. Tam przeprowadzał wywiady, pisał, redagował,
umawiał się na spotkania.
- A pani?
- Rok 1969 rok. Ja byłam studentką weterynarii zapatrzoną w
niego. Siedziałam przy stoliku. Słuchałam rozmów. Dziś wiemy, że tam był
podsłuch. Tak zostały spreparowane donosy TW„Lech”.
- To zna czy?
- Słuchali, a potem komponowali z tego raporty i brali za to
pieniądze.
- Ale to Leszek Moczulski miał brać za to pieniądze.
Maria Moczulska się śmieje: - On nigdy nawet nie wiedział,
co to są pieniądze. Miał ich tylko tyle, żeby zapłacić za kawę. Przez całe
życie za kasę odpowiadałam ja. Niech pan też nie wierzy, że dostawał wódkę
albo koniaki.
- Dlaczego?
- Mąż jest abstynentem.
WIĘZIENIE
Moczulski ciągle jest ascetyczny.
- Nalać kawę?
- Poproszę. Ale ani cukru, ani mleka.
Na pytania o emocje stara się
odpowiadać analizą kwitów. Bo niby już zamknął sprawę lustracji, ale nawet w
letnim domku ma kopie dokumentów, które mają dowodzić, że akt oskarżenia jest
pełen sprzeczności, dziurawy. Tylko kto po tylu latach będzie analizował jakieś
kwity? Szybko więc znów schodzimy na emocje.
- Mówił pan, że te procesy podważają pańskie życie.
- No tak! Siedem lat siedziałem w komunistycznym więzieniu. A
teraz co? O czym rozmawiamy?
Zgadza się. Od początku spotkania rozmawiamy tylko o
teczce. To znaczy, że patrzymy na jego losy z perspektywy narzuconej przez SB.
W tej perspektywie najważniejsze są kawiarnia, oficer prowadzący koniak, kasa,
paczki żywnościowe, donosy i raporty. Natomiast działalność w podziemiu, ponad
250 zatrzymań, więzienie, antyradzieckie publikacje - są tylko mało istotnym
tłem.
Moczulski chce to przełamać. Opisuje szczegółowo dzień, w
którym ogłaszał założenie Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela.
- Jawność miała utrudnić SB uderzenie w nas. Dlatego biegaliśmy
po mieście, roznosząc zaproszenia na konferencję prasową. 26 marca 1977 roku,
kawiarnia Lajkonik na placu Trzech Krzyży, o 9 rano. Obeszliśmy oficjalne
redakcje i korespondentów zagranicznych. Czekałem, jaka będzie reakcja w KC.
- Może szarlotkę? - pyta Maria Moczulska, gdy pędzimy przez
życie jej męża. Rozłam w ROPCiO, drugoobiegowe teksty antyradzieckie. W końcu
założenie KPN we wrześniu 1979 r. Konfederaci działają z fantazją, W1980 roku
chcą startować w wyborach do Sejmu. Usiłują rejestrować swoich kandydatów i
prowadzić kampanię wyborczą. SB aresztuje cały kongres KPN. Delegaci zatrzymani
w milicyjnej świetlicy decydują, że będą kontynuowali obrady.
To słynna anegdota, ale codzienność nie składała się z
anegdot. Czołówka konfederatów trafia za kraty. Sympatycy i bliscy organizują
Komitet Obrony Więzionych za Przekonania.
BREŻNIEW
Maria Moczulska w ramach Komitetu organizuje głodówki i sama bierze w
nich udział. Domaga się wypuszczenia więźniów politycznych.
W latach 80. Moczulski częściej był za kratkami niż na
wolności. W 1982 roku za działania „na rzecz obalenia ustroju” i „zerwania
jedności sojuszniczej z ZSRR” został skazany na siedem lat. Uwięzienia miał się
domagać Leonid Breżniew (wspominał o tym w dziennikach Mieczysław Rakowski).
Moczulski uważa, że wtedy bezpieka zaczęła fabrykować jego
teczkę. - Chodziło o to, żeby osłabić protesty w mojej obronie. Obrzydzić
mnie w oczach społeczeństwa i episkopatu. Bezpieka Zawsze tak działała.
Fałszowano fakty historyczne. Żołnierzy podziemia skazywano nie za opór
przeciw komunizmowi, ale za to, że byli agentami gestapo.
LISTA
W 1989 roku KPN była siłą. Według prof. Antoniego
Dudka miała największy potencjał spośród partii opozycyjnych, które nie poszły
do wyborów w ramach Komitetu Obywatelskiego Solidarności. W maju, w Krakowie
młodzi z KPN, NZS, Federacji Młodzieży Walczącej przez trzy dni bili się z
milicją. Jesienią KPN zajmowała lokale należące do PRON, a potem komitety PZPR.
Latem 1990 r. konfederaci organizowali blokady jednostek Armii Radzieckiej,
które Stacjonowały w Polsce.
KPN była niewygodna, antysystemowa. Przez to dość
popularna. W wyborach 1991 r. zdobyła blisko 8 procent głosów i 51 mandatów.
Konfederaci poparli rząd Jana Olszewskiego, ale nie weszli
do koalicji (PC, ZChN, PSL-PL i PChD). Gabinet sypał się od samego początku.
Premier był ślamazarny, coraz bardziej skłócony z liderem PC Jarosławem
Kaczyńskim. Większość czasu zajmowały mu negocjacje w sprawie poszerzenia
koalicji. Przesilenie nadeszło w czerwcu 1992 r. Szef MSW Antoni Macierewicz,
realizując uchwałę Sejmu, przygotował listę osób zajmujących eksponowane
stanowiska publiczne, figurujących w zasobach resortu jako tajni
współpracownicy.
KPN toczyła wówczas rozmowy z Olszewskim o wejściu do
koalicji. W ich trakcie KPN-owski wicemarszałek Sejmu Dariusz Wójcik jedzie do
Macierewicza. Słyszy, że Moczulski to agent, i konfederaci powinni się go
pozbyć. Delegacja KPN jedzie do Urzędu Ochrony Państwa. Dostają do przejrzenia
teczkę TW „Lecha".
- Pamięta pan ten dzień?
- Oczywiście. Darek Wójcik przyjechał do Sejmu, poszliśmy na
spacer wokół budynku: „Macierewicz mówi, że jesteś agentem. Macha teczką”.
- A pan?
- Że to fałszywka.
- I co pan sobie pomyślał?
- Że chcą mi ukraść KPN. Sens był prosty: „Wyrzućcie
Moczulskiego i wchodźcie do rządu”. Na KPN czekały tłuste resorty: łączność,
sprawiedliwość, MON.
Wiceprzewodniczący KPN Adam Słomka z trybuny sejmowej mówi
o grze, jaką prowadzi rząd Olszewskiego: „Komuniści w stanie wojennym nie
posuwali się do tak obrzydliwych metod".
PROCES
Gabinet, bez wsparcia KPN, upada. Jednak Konfederacja ód tej pory
słabnie, pogrąża się w wewnętrznych konfliktach. Moczulski umieszczony na
liście Macierewicza musi żyć z piętnem agenta.
Najpierw mógł tylko zaprzeczać. Gdy w 1999 r. zmieniło się
prawo, jako pierwszy w Polsce wystąpił do sądu o autolustrację, by oczyścić
się z publicznego pomówienia, że był współpracownikiem SB. Pierwszy wyrok
zapadł w 2001 r. - sąd orzekł, że nie współpracował z SB.
Moczulski: - Ekspertyzy potwierdziły sfałszowanie przez
Służbę Bezpieczeństwa mojego podpisu. Pomyślałem, że to kończy sprawę, że
wygrałem. Ale radość była przedwczesna.
Oskarżyciel w procesach lustracyjnych (wówczas był to
rzecznik interesu publicznego) apelował. W kolejnym wyroku sąd orzekł, że
Moczulski był tajnym współpracownikiem. A Sąd Najwyższy w 2008 r. oddalił
kasację twórcy KPN.
Moczulski odwołał się do Europejskiego Trybunału Praw
Człowieka w Strasburgu. Trybunał uznał, że Moczulski nie miał rzetelnego
procesu. Ograniczano mu bowiem dostęp do tajnych akt sprawy.
- Jak było z tym dostępem?
- No, chodziłem do tajnej kancelarii.
- I co?
- Nie mogłem wynosić notatek, nagrywać. Bez tego trudno było
mi się bronić na procesie. Uczyłem się tych akt na pamięć.
Po decyzji sądu europejskiego w 2013 r. sprawa ruszyła na
nowo. Moczulski triumfalnie pokazuje mi ksero esbeckiego kwitu, do którego
teraz ma dostęp.
- Widzi pan?
- Ale co?
- No, tutaj! Odręczny dopisek. „Brak czynnej sprawy”
- Tak.
- A tu ksero, które przez lata było dowodem w sądzie. Tak
sprytnie odbite, żeby dopisek był niewidoczny. Czyli manipulacja!
- Jasne - mówię bez przekonania. Przecież stwierdzenie, czy
manipulacja to manipulacja, wymagałoby ślęczenia nad aktami, rozmów ze
śledczymi, sędziami, ekspertami. Do tego trudno powiedzieć, kto napisał „brak
czynnej sprawy”. I kiedy, bo na kwicie pełno skreśleń, pieczęci i mnóstwo
różnych dat: 4 sierpnia 1984, 13 lipca 1984, 31 lipca 1984, 3 lipca 1987,
9 lipca 1984,6 listopada 1987. Chaos, galimatias,
kawałek historii, której nikt nigdy nie rozwikła. Moczulski nie ma siły. Zeznający
przeciw niemu esbecy nie mają interesu. Biegli sądowi? Najważniejszym był
Antoni Zieliński - szef archiwów UOP w czasach Macierewicza, związany z jego
komisją weryfikacyjną WSI. Czy taki biegły jest bezstronny?
Maria Moczulska: - Bezstronny? Zachowywał się jak stary
bezpiek.
EPILOG
Za oknem wieczór.
Leszek Moczulski jest już zmęczony. - Ja coś zrozumiałem po tylu
latach - mówi na pożegnanie.
- Sądu nie interesują dowody. Nikt
nie chce się w to wgłębiać, analizować.
Kiedy sprawa była gorąca, a Moczulski ciągle liczył się w
polityce, nie było prawnego sposobu, by się oczyścić. Potem kolejne
ślimaczące się instancje pożerały lata życia. Dokumenty były tajne, świadkowie
zeznawali, a prawnicy wiedli spory w salach zamkniętych dla publiczności.
Dziś wszystko jest jawne. Można zacząć od początku. Tylko
życie zdążyło przeminąć. „Lustracja”, „lista agentów”, „4 czerwca” stały się
dla publiczności czymś odległym i kompletnie nieważnym. Jeśli kogoś połamały?
Trudno. Żarna historii potrafią zmiażdżyć jednostkę.
- Może nie warto było odpuszczać? Może by pan wygrał?
- Załóżmy. Wtedy oskarżenie nie odpuści i będzie apelacja.
- I co?
- Policzmy. Potrwa dwa lata. Będę miał wtedy 90 lat. I sprawa
znów pewnie wróci do pierwszej instancji. Znów jakieś pięć lat. Może jeszcze
poważniej zachoruję, może zdziecinnieję? To już nie jest na moje siły.
- Ale dręczy to pana? Ze to niesprawiedliwe? W PRL -
więzień. W wolnej Polsce - agent.
- Czy mnie to dręczy? Myślę o tym codziennie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz