środa, 15 sierpnia 2018

Jak SB zniszczyła Leszka M.



Dziewiętnaście lat walki przed sądami, żeby nikt nie krzyczał za nim „agent!”. Dziś Leszek Moczulski zaciekły antykomunista, więzień PRL daje za wygraną. Mam 88 lat, nie daję rady mówi

Paweł Reszka

Lato, jak zwykle, Moczulscy spędzają w skromnym domku letniskowym pod Wy­szkowem. Psy, kominek, na ścianie wielkie logo Konfe­deracji Polski Niepodległej. Na stoliku, obok lekarstw, bestseller Znaku „Antoni Macierewicz. Biografia nieautoryzowa­na”. Moczulski z aparatem słuchowym, wymizerowany chorobą. Czeka na ope­rację serca.
   Sądy w sprawie jego lustracji orzeka­ły kapryśnie. Raz, że jest czysty, nigdy nie współpracował z SB. Potem, że był agentem bezpieki o pseudonimie Lech. A w końcu, że to wszystko jest nieważne, bo proces był nierzetelny i trzeba go po­wtórzyć, zacząć od nowa.
   Lider KPN kiedyś był zawołanym mówcą. Cała Polska klaskała albo obu­rzała się na jego wystąpienia w Sejmie. W tym najsłynniejsze:, gdy rozszyfrowy­wał skrót PZPR: „Płatni Zdrajcy, Pachoł­ki Rosji”.
   Dziś Moczulski mówi cicho i powo­li: - Co straciłem przez te procesy, pyta pan? Na pewno mógłbym napisać dwie albo trzy książki więcej. A tak...
   Maria Moczulska wraca z kawą z kuch­ni: - Atak zajmowałeś się duperelami!

AGENT
Leszek Moczulski faktycznie mógł napisać więcej. Gdy skończył z czyn­ną polityką, zajął się na serio działal­nością naukową. W 2005 roku, w wieku 75 lat, obronił pracę doktorską. Jej pro­motorem był Bronisław Geremek. Tuż przed 80. urodzinami habilitował się u profesora Henryka Samsonowicza.
   Jednak oskarżenia duperelami nie były. Stawiały pod znakiem zapytania całe jego życie. Bo albo jest dysydentem, który spędził lata w komunistycznym więzieniu, albo kapusiem.
   Pytam Marię Moczulską, jak to jest, gdy słyszy, że mąż to agent? Milczy dłuż­szą chwilę, przebierając w brutalnych porównaniach. - To tak jakby ktoś powie­dział, że pana mama to prostytutka. Mąż ma wiele wad jak każdy człowiek. Ale jedno wiem na pewno. Całe swoje życie; na­ukowe, rodzinne, zawodowe poświęcił walce o niepodległą Polskę - mówi.

TECZKA
Teczka TW „Lech” liczy dwa tomy. Ale całość akt procesu lustracyjnego już ponad sto tomów. W materiałach są m.in. raporty „Lecha” Opisujące środowisko warszawskich dziennikarzy - charak­terystyki redaktorów tygodnika „Sto­lica”, w którym pracował Moczulski. Jedna z nich to opis samego Moczulskie­go - znaczyłoby to, że„Lech” perwersyj­nie donosił sam na siebie,
   Moczulski miał zostać zwerbowany przez SB w sierpniu 1969 r. Z esbeckich
charakterystyk wynika, że zgodził się do­browolnie i współpracował chętnie. Jego doniesienia najczęściej spisywano „ze słów”. To znaczy, że Moczulski opowia­dał, a jego oficer słuchał, a potem tworzył notatkę.
   Taka forma współpracy się zdarzała - ale jednak pisany własnoręcznie donos jest czymś innym niż rozprawka funkcjo­nariusza SB na temat rozmowy (lub rze­komej rozmowy) z agentem.
    „Lech” pracował najpierw tylko dla idei. Potem zaś dostawał pieniądze albo prezenty. Według dokumentów z teczki w ciągu ośmiu lat współpracy miał wziąć tysiąc złotych, zapalniczkę, koniak, paczkę żywnościową oraz radio. Spotkań z oficerami SB odbyć miał kilkadziesiąt. W ostatnim raporcie z 1977 r. „Lech” do­nosił o założeniu Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, czyli znów dono­sił na samego siebie. Moczulski ze źródła staje się celem! Znaczyłoby to, że SB roz­pracowuje swojego własnego agenta.

SŁOWO ES BEKA
Wszystko to brzmi dziwnie i prowo­kuje skrajne oceny. Na przykład Piotr Gontarczyk, historyk, zastępca dyrek­tora biura lustracyjnego IPN, mówił w jednym z wywiadów: - Dla mnie spra­wa agenturalnej współpracy Moczulskie­go w świetle materiałów nie pozostawia żadnych wątpliwości.
   Z drugiej strony Maciej Gawlikow­ski, w PRL jeden z liderów krakowskiej KPN, reżyser, dziennikarz, oraz Miro­sław Lewandowski, prawnik i autor ksią­żek historycznych, uważają, że sądowa batalia Moczulskiego to ostateczna klę­ska lustracji. „Autentyczność akt budzi uzasadnione wątpliwości, a brak jest ja­kichkolwiek dokumentów napisanych lub podpisanych przez lustrowanego, mogących być dowodem jego współ­pracy” - napisali w „Rzeczpospolitej”, dodając, że głównym dowodem oskar­żenia stają się zeznania byłych funk­cjonariuszy SB, którzy Moczulskiego nienawidzili.
   Moczulski nie przeczył, że widywał się z esbekami. Przyznawał to m.in. w roz­mowie z Marcinem Zaborskim, w RMF FM: - Polegało to na tym, że dostawałem do ręki wezwanie. Było to z sześć-osiem razy. [Funkcjonariusz] spytał mnie, czy wolę rozmawiać w biurze, czy w ka­wiarni. Odpowiedziałem: „Oczywiście w kawiarni”.

ŚWITEZIANKA
Kawiarnia, w której przesiadywał Moczulski, nazywała się Świtezian­ka. Kultowe miejsce przy Marszałkow­skiej, między placami Zbawiciela i Unii Lubelskiej. W pobliżu redakcji „Ży­cia Warszawy” i „Stolicy”, a więc pełna dziennikarzy.
   Maria Moczulska: - Leszek nienawi­dził siedzieć w redakcji. Miał swój stolik w Świteziance. Tam przeprowadzał wy­wiady, pisał, redagował, umawiał się na spotkania.
   - A pani?
   - Rok 1969 rok. Ja byłam studentką weterynarii zapatrzoną w niego. Siedzia­łam przy stoliku. Słuchałam rozmów. Dziś wiemy, że tam był podsłuch. Tak zo­stały spreparowane donosy TW„Lech”.
   - To zna czy?
   - Słuchali, a potem komponowali z tego raporty i brali za to pieniądze.
   - Ale to Leszek Moczulski miał brać za to pieniądze.
   Maria Moczulska się śmieje: - On ni­gdy nawet nie wiedział, co to są pienią­dze. Miał ich tylko tyle, żeby zapłacić za kawę. Przez całe życie za kasę odpowia­dałam ja. Niech pan też nie wierzy, że dostawał wódkę albo koniaki.
   - Dlaczego?
   - Mąż jest abstynentem.

WIĘZIENIE
Moczulski ciągle jest ascetyczny.
   - Nalać kawę?
   - Poproszę. Ale ani cukru, ani mleka.
Na pytania o emocje stara się odpowia­dać analizą kwitów. Bo niby już zamknął sprawę lustracji, ale nawet w letnim domku ma kopie dokumentów, które mają dowodzić, że akt oskarżenia jest pełen sprzeczności, dziurawy. Tylko kto po tylu latach będzie analizował jakieś kwity? Szybko więc znów schodzimy na emocje.
   - Mówił pan, że te procesy podważają pańskie życie.
   - No tak! Siedem lat siedziałem w komunistycznym więzieniu. A teraz co? O czym rozmawiamy?
   Zgadza się. Od początku spotkania rozmawiamy tylko o teczce. To znaczy, że patrzymy na jego losy z perspekty­wy narzuconej przez SB. W tej perspek­tywie najważniejsze są kawiarnia, oficer prowadzący koniak, kasa, paczki żyw­nościowe, donosy i raporty. Natomiast działalność w podziemiu, ponad 250 za­trzymań, więzienie, antyradzieckie pub­likacje - są tylko mało istotnym tłem.
   Moczulski chce to przełamać. Opisu­je szczegółowo dzień, w którym ogłaszał założenie Ruchu Obrony Praw Człowie­ka i Obywatela.
   - Jawność miała utrudnić SB ude­rzenie w nas. Dlatego biegaliśmy po mieście, roznosząc zaproszenia na kon­ferencję prasową. 26 marca 1977 roku, kawiarnia Lajkonik na placu Trzech Krzyży, o 9 rano. Obeszliśmy oficjalne redakcje i korespondentów zagranicz­nych. Czekałem, jaka będzie reakcja w KC.
   - Może szarlotkę? - pyta Maria Mo­czulska, gdy pędzimy przez życie jej męża. Rozłam w ROPCiO, drugoobiegowe teksty antyradzieckie. W końcu założenie KPN we wrześniu 1979 r. Kon­federaci działają z fantazją, W1980 roku chcą startować w wyborach do Sejmu. Usiłują rejestrować swoich kandyda­tów i prowadzić kampanię wyborczą. SB aresztuje cały kongres KPN. Delegaci za­trzymani w milicyjnej świetlicy decydu­ją, że będą kontynuowali obrady.
   To słynna anegdota, ale codzienność nie składała się z anegdot. Czołówka konfederatów trafia za kraty. Sympaty­cy i bliscy organizują Komitet Obrony Więzionych za Przekonania.

BREŻNIEW
Maria Moczulska w ramach Komitetu organizuje głodówki i sama bierze w nich udział. Domaga się wypuszczenia więź­niów politycznych.
   W latach 80. Moczulski częściej był za kratkami niż na wolności. W 1982 roku za działania „na rzecz obalenia ustro­ju” i „zerwania jedności sojuszniczej z ZSRR” został skazany na siedem lat. Uwięzienia miał się domagać Leonid Breżniew (wspominał o tym w dzienni­kach Mieczysław Rakowski).
   Moczulski uważa, że wtedy bezpieka zaczęła fabrykować jego teczkę. - Cho­dziło o to, żeby osłabić protesty w mo­jej obronie. Obrzydzić mnie w oczach społeczeństwa i episkopatu. Bezpieka Zawsze tak działała. Fałszowano fakty historyczne. Żołnierzy podziemia skazy­wano nie za opór przeciw komunizmowi, ale za to, że byli agentami gestapo.

LISTA
W 1989 roku KPN była siłą. Według prof. Antoniego Dudka miała największy potencjał spośród partii opozycyjnych, które nie poszły do wyborów w ramach Komitetu Obywatelskiego Solidarności. W maju, w Krakowie młodzi z KPN, NZS, Federacji Młodzieży Walczącej przez trzy dni bili się z milicją. Jesienią KPN zajmowała lokale należące do PRON, a potem komitety PZPR. Latem 1990 r. konfederaci organizowali blokady jed­nostek Armii Radzieckiej, które Stacjo­nowały w Polsce.
   KPN była niewygodna, antysystemowa. Przez to dość popularna. W wybo­rach 1991 r. zdobyła blisko 8 procent głosów i 51 mandatów.
   Konfederaci poparli rząd Jana Ol­szewskiego, ale nie weszli do koalicji (PC, ZChN, PSL-PL i PChD). Gabinet sy­pał się od samego początku. Premier był ślamazarny, coraz bardziej skłócony z liderem PC Jarosławem Kaczyńskim. Większość czasu zajmowały mu negocja­cje w sprawie poszerzenia koalicji. Prze­silenie nadeszło w czerwcu 1992 r. Szef MSW Antoni Macierewicz, realizując uchwałę Sejmu, przygotował listę osób zajmujących eksponowane stanowiska publiczne, figurujących w zasobach re­sortu jako tajni współpracownicy.
   KPN toczyła wówczas rozmowy z Olszewskim o wejściu do koalicji. W ich trakcie KPN-owski wicemarszałek Sej­mu Dariusz Wójcik jedzie do Maciere­wicza. Słyszy, że Moczulski to agent, i konfederaci powinni się go pozbyć. De­legacja KPN jedzie do Urzędu Ochrony Państwa. Dostają do przejrzenia teczkę TW „Lecha".
   - Pamięta pan ten dzień?
   - Oczywiście. Darek Wójcik przyjechał do Sejmu, poszliśmy na spacer wokół budynku: „Macierewicz mówi, że jesteś agentem. Macha teczką”.
   - A pan?
   - Że to fałszywka.
   - I co pan sobie pomyślał?
   - Że chcą mi ukraść KPN. Sens był pro­sty: „Wyrzućcie Moczulskiego i wchodź­cie do rządu”. Na KPN czekały tłuste resorty: łączność, sprawiedliwość, MON.
   Wiceprzewodniczący KPN Adam Słomka z trybuny sejmowej mówi o grze, jaką prowadzi rząd Olszewskiego: „Ko­muniści w stanie wojennym nie posuwali się do tak obrzydliwych metod".

PROCES
Gabinet, bez wsparcia KPN, upada. Jednak Konfederacja ód tej pory słabnie, pogrąża się w wewnętrznych konfliktach. Moczulski umieszczony na liście Macie­rewicza musi żyć z piętnem agenta.
   Najpierw mógł tylko zaprzeczać. Gdy w 1999 r. zmieniło się prawo, jako pierw­szy w Polsce wystąpił do sądu o autolustrację, by oczyścić się z publicznego pomówienia, że był współpracownikiem SB. Pierwszy wyrok zapadł w 2001 r. - sąd orzekł, że nie współpracował z SB.
   Moczulski: - Ekspertyzy potwierdziły sfałszowanie przez Służbę Bezpieczeń­stwa mojego podpisu. Pomyślałem, że to kończy sprawę, że wygrałem. Ale radość była przedwczesna.
   Oskarżyciel w procesach lustracyjnych (wówczas był to rzecznik interesu pub­licznego) apelował. W kolejnym wyro­ku sąd orzekł, że Moczulski był tajnym współpracownikiem. A Sąd Najwyższy w 2008 r. oddalił kasację twórcy KPN.
   Moczulski odwołał się do Europejskie­go Trybunału Praw Człowieka w Stras­burgu. Trybunał uznał, że Moczulski nie miał rzetelnego procesu. Ograniczano mu bowiem dostęp do tajnych akt spra­wy.
   - Jak było z tym dostępem?
   - No, chodziłem do tajnej kancelarii.
   - I co?
   - Nie mogłem wynosić notatek, nagry­wać. Bez tego trudno było mi się bronić na procesie. Uczyłem się tych akt na pamięć.
   Po decyzji sądu europejskiego w 2013 r. sprawa ruszyła na nowo. Moczulski triumfalnie pokazuje mi ksero esbeckiego kwitu, do którego teraz ma dostęp.
   - Widzi pan?
   - Ale co?
   - No, tutaj! Odręczny dopisek. „Brak czynnej sprawy”
   - Tak.
   - A tu ksero, które przez lata było do­wodem w sądzie. Tak sprytnie odbite, żeby dopisek był niewidoczny. Czyli ma­nipulacja!
   - Jasne - mówię bez przekonania. Prze­cież stwierdzenie, czy manipulacja to ma­nipulacja, wymagałoby ślęczenia nad aktami, rozmów ze śledczymi, sędziami, ekspertami. Do tego trudno powiedzieć, kto napisał „brak czynnej sprawy”. I kie­dy, bo na kwicie pełno skreśleń, pieczęci i mnóstwo różnych dat: 4 sierpnia 1984, 13 lipca 1984, 31 lipca 1984, 3 lipca 1987, 9 lipca 1984,6 listopada 1987. Chaos, gali­matias, kawałek historii, której nikt nigdy nie rozwikła. Moczulski nie ma siły. Ze­znający przeciw niemu esbecy nie mają interesu. Biegli sądowi? Najważniejszym był Antoni Zieliński - szef archiwów UOP w czasach Macierewicza, związany z jego komisją weryfikacyjną WSI. Czy taki bie­gły jest bezstronny?
   Maria Moczulska: - Bezstronny? Za­chowywał się jak stary bezpiek.

EPILOG
Za oknem wieczór. Leszek Moczul­ski jest już zmęczony. - Ja coś zrozumia­łem po tylu latach - mówi na pożegnanie.
- Sądu nie interesują dowody. Nikt nie chce się w to wgłębiać, analizować.
   Kiedy sprawa była gorąca, a Moczulski ciągle liczył się w polityce, nie było praw­nego sposobu, by się oczyścić. Potem ko­lejne ślimaczące się instancje pożerały lata życia. Dokumenty były tajne, świad­kowie zeznawali, a prawnicy wiedli spo­ry w salach zamkniętych dla publiczności.
   Dziś wszystko jest jawne. Można za­cząć od początku. Tylko życie zdążyło przeminąć. „Lustracja”, „lista agentów”, „4 czerwca” stały się dla publiczności czymś odległym i kompletnie nieważ­nym. Jeśli kogoś połamały? Trudno. Żar­na historii potrafią zmiażdżyć jednostkę.
   - Może nie warto było odpuszczać? Może by pan wygrał?
   - Załóżmy. Wtedy oskarżenie nie od­puści i będzie apelacja.
   - I  co?
   - Policzmy. Potrwa dwa lata. Będę miał wtedy 90 lat. I sprawa znów pewnie wró­ci do pierwszej instancji. Znów jakieś pięć lat. Może jeszcze poważniej zachoruję, może zdziecinnieję? To już nie jest na moje siły.
   - Ale dręczy to pana? Ze to niespra­wiedliwe? W PRL - więzień. W wolnej Polsce - agent.
   - Czy mnie to dręczy? Myślę o tym co­dziennie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz