wtorek, 28 sierpnia 2018

Fałsz w służbie władzy



Patrząc na to, co się dzieje w polityce, domyślam się, że ci, którzy kłamią, tracą zdolność odróżniania prawdy od fałszu - mówi Bogdan de Barbaro, psychiatra i psychoterapeuta

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

NEWSWEEK: Czy kłamstwo ma krótkie nogi?
BOGDAN DE BARBARO: Czasem krótkie, czasem długie. Są kłamstwa obnażone i nieobnażone, przy czym te drugie, wiecz­ne niczym zbrodnia doskonała, mogą fałszować rzeczywistość w sposób trwały i skuteczny.
Kłamstwo premiera Morawieckiego, że sam negocjował wejście Polski do UE, zostało natychmiast obnażone i uczyniło go tematem kpin. To znaczy, że nie jest groźne?
- Kłamstwo jest groźne, jeśli stosowane przez władzę jako meto­da retoryczna przyczynia się do oswojenia i upowszechniania kła­mania jako czegoś całkiem zwyczajnego. A skutki tego mogą być fatalne, bo przecież odróżnianie prawdy od fałszu jest warunkiem sensownej komunikacji międzyludzkiej.
Obojętniejemy na kłamstwo?
- Jeśli go przybywa i staje się społecznie aprobowane, grani­ce zaczynają się szybko zacierać. Swoją drogą, psychoterapeuci, socjolodzy, politolodzy dysponują wiedzą, która pomaga identyfi­kować polityczne kłamstwa, za pomocą których wyborcy popada­ją w zadziwiającą bierność lub naiwność, a jednak ta wiedza jakoś do obywateli nie dociera.
Gdy kilka lat temu ujawniono nagrania, na których premier Ferenc Gyurcsany przyznał się do okłamywania obywateli, upadł węgierski rząd. Dziś doradcy prezydenta USA mówią, że prawda nie jest prawdą, a kłamstwa Trumpa nazywają alternatywnymi faktami.
- Czasami, ryzykując pogorszenie nastroju, sięgam po prasę na­szego obozu władzy. Świadomość, że ktoś może czytać o tym, jak rząd rozwija demokrację i nie zapala mu się w głowie czerwona lampka, sprawia, że ciarki przechodzą mi po plecach. Jako obywa­tel boleję nad poziomem fałszu w polityce i nie ma we mnie na to zgody. A jednocześnie jako psychoterapeucie podoba mi się post­modernistyczna koncepcja zakładająca, że nie ma jednej prawdy, są tylko jej wersje. Dotyczy to wielowersyjności świata subiektyw­nego, bo gdy do terapeuty przychodzą członkowie tej samej rodzi­ny, każdy opisuje sytuację z własnej perspektywy i zwykle każdy czuje się ofiarą, „to inni mnie krzywdzą”. I w ten sposób mamy różne wersje, z których każda wymaga uważności.
Pytanie, czy są granice tej subiektywności?
- Otóż to. Gdy parę lat temu brałem udział w międzynarodowej konferencji, na której słynny terapeuta dowodził, że nie ma jed­nej prawdy, są tylko jej alternatywne wersje, jeden z uczestni­ków zapytał: „Wróciłem parę dni temu z wycieczki do Auschwitz. Czy Auschwitz to tylko pewna wersja prawdy?”.
I jaka była odpowiedź?
- Nie było dobrej odpowiedzi. Gdy pojawiają się zbrodnia, prze­moc, krzywdzenie innego, kończy się płynność interpretacji. Fakty są nienegocjowalne. Możemy się spierać, czy dany obraz jest ładny, czy brzydki, ale nie możemy podważać faktu jego ist­nienia, gdy wisi na ścianie. To samo dotyczy premiera Morawie­ckiego, który albo uczestniczył w negocjacjach przed wejściem Polski do UE, albo nie. Trzeciej opcji brak. Postmodernistycz­ne przyzwolenie na fakty alternatywne okazuje się w takich przypadkach ślepą uliczką.
Czy w kłamaniu jest granica, po której przekroczeniu człowiek traci kontrolę nad kłamstwem?
- Patrząc na to, co się dzieje w polityce, domyślam się, że ci, któ­rzy kłamią, tracą zdolność odróżniania prawdy od fałszu. Ale ro­zumiem, że chodzi pani o odbiorcę kłamstw, nie o kłamcę i wtedy kluczowe jest to, jak sobie z tym radzimy. Pyta mnie pani jako obywatela, psychiatrę czy psychoterapeutę?
Najpierw jako psychoterapeutę.
- Jako psychoterapeuta muszę przyznać, że mamy tendencję do zakłamywania rzeczywistości. W ten sposób staramy się tworzyć i utrzymy­wać wyidealizowany autoportret. Bo chce­my o sobie myśleć lepiej niż gorzej. Często w terapii dochodzi do demistyfikacji, aby wspólnie z pacjentem dotrzeć do prawdy.
A jako obywatel, co pan odpowie?
- Jako obywatel czuję się wobec kłamstw bez­silny. Mogę jedynie wyrażać swoją na to nie­zgodę. W pracy terapeuty mam do czynienia z błędnymi wersjami oceny, ale w polityce - z rozmyślnym wprowadzaniem w błąd. Mu­szę przyznać, że mój dyskomfort pogłębia fakt bycia chrześcijaninem. Gdy ludzie nazy­wający siebie chrześcijanami czy katolikami w rażący sposób łamią VIII przykazanie o niemówieniu fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu, to mnie oburza. Bo kłamać na swój temat, opowiadać, że uczestniczyło się w ne­gocjacjach, albo że 1:27 jest zwycięstwem, to jedno. Ale oczerniać, poniżać i unieważniać kłamstwem innego człowieka to już pod­łość. I dlatego tak ważne jest, abyśmy jako odbiorcy kłamstw umieli je identyfikować.
Obecna władza ma długą litanię epitetów, jakimi określa przeciwników politycznych.
- Naznaczanie, wykluczanie, poniżanie i eli­minowanie to proces, który dobrze zna hi­storia. Jeśli działania, o których mówimy, mają charakter ciągły, obliczone są zwykle na konkretny skutek. Charakterystyczne w nich jest również to, że występują momen­ty graniczne, przełamujące dotychczasowe tabu. Jeśli chodzi o wypowiedzi obecnej władzy, dla mnie takim niedopuszczalnym przekroczeniem granicy była wypowiedź o pa­sożytach przynoszonych przez uchodźców. Bo skoro - nie bacząc na kontekst historyczny i straszne lata 30. XX wieku - takie zda­nia mogą padać, to od tego momentu można już właściwie powie­dzieć wszystko. Inną dramatyczną w skutkach wypowiedzią było rozróżnienie na tych, którzy stoją tam, gdzie trzeba, i na tych, któ­rzy stoją tam, gdzie stało ZOMO. Myślę, że autor tych wypowiedzi nie był świadom, co tymi słowami wywołuje.
Jest pan jednym z terapeutów, którzy uważają, że polityka może stwarzać zagrożenie dla zdrowia psychicznego społeczeństwa i jako taka powinna być diagnozowana przez specjalistów.
- To oczywiście nie oznacza prawa do publicznego diagnozowania poszczególnych polityków, ale zła polityka zagraża dojrzałości obywateli. W państwach, w których mamy otwartość na wielokulturowość, wielogłos w dyskusji, możliwość ścierania się różnych opinii, obywatel ma prawo wyboru i zgodę na różnorodność świata. I wierzę, że elementem higieny psychicznej Polki i Polaka, ich obywatelskiej dojrzałości jest świadomość, że Polska ma w historii karty piękne i okropne, że nie jesteśmy narodem wybranym, ale jednym z wielu. Takie spojrzenie na historię nie
jest tromtadracją ukrywającą kompleksy, lecz spojrzeniem, które dostrzega nasze siły i słabości, blaski i mroki. Tak jak w przypadku dojrzałej osobowości, która dysponuje autoportretem złożonym, bez kompleksu wyższości i bez kompleksu niższości.
A w przeciwnym razie?
- W przeciwnym razie dostajemy dogmat i jedyną słuszną prawdę. W Polsce, która jest Chrystusem narodów, minister zawierza energetykę Matce Boskiej Królowej Polski. I to nie przeszkadza mu zaniedbywać ekologii i przykładać ręki do sprzedaży trującego mia­łu węglowego. Z bożym błogosławieństwem.
To się nazywa hipokryzja.
- Gdyby przyszedł do mnie polityk obecnej władzy, może miałbym prawo zachęcić go do namysłu... ale on do mnie nie przyjdzie, bo wie, że musiałby zadać sobie pytania, które przeszkadzałyby mu w jego władaniu.
Władaniu autorytarnym?
- Nazwałbym je raczej politycznym radyka­lizmem w takim rozumieniu, jak opisali to Seymour Lipset i Earl Raab w odniesieniu do ekstremizmu amerykańskiego lat 1790-1970. Ich diagnoza brzmi zadziwiająco współcześ­nie w dzisiejszej Polsce. Według nich isto­tą radykalizmu politycznego jest dążenie do stworzenia niepluralistycznego ładu opar­tego na sztywnym zestawie jednorodnych idei, czemu często towarzyszą populizm i moralizm polityczny.
A strach?
- Strach jest ważną emocją polityczną. Determinuje decyzje wybor­cze. Wystarczy, że polityk powie: „Bójcie się, bo obcy u bram, ale gdy przyjdę, to was obronię”. Zdobyta w ten sposób władza, oparta na za­rządzaniu strachem i sączeniu kłamstw oraz półprawd, legitymizuje agresję wobec innych, a z samej władzy czyni opiekunów i obroń­ców. Władza odgrywa tu rolę dobrego ojca, który chroni i bierze za wszystko odpowiedzialność. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie ma zagrożeń i świat jest bezpieczny, ale chodzi mi o to, by „ojcowie” strachem i lękami nie manipulowali dla samego dzierżenia władzy.
Jeśli władza jest ojcem, to obywatelom pozostaje rola dzieci.
- Owszem, władza wzmacniając irracjonalne lęki, wmawia oby­watelom, że rzeczywistość jest tak skomplikowana, że sami nie dadzą rady. Powstaje więc relacja skośna: rodzic wie, rodzica trzeba słuchać, dzieci nie muszą zgłębiać skomplikowanej rzeczywisto­ści, bo rodzice wytłumaczą. I w ten sposób grozi nam, że zostanie­my głuptasami, godzącymi się na rolę dzieci niedojrzałych do własnych decyzji, wyborów i ocen. Głuptasami, które potrzebują mówienia im, co jest dobre, a co złe, co wolno, a czego nie.
A może to po prostu jeden z przywilejów władzy?
- Podział na władających i władanych jest bardzo pierwotny i każ­dy z nas go doświadczył. Całe życie w jakimś stopniu pozostaje­my pod władzą innych, ale rzecz w tym, aby stopniowo nabywać świadomość, że oprócz zależności jest też i wewnętrzna wolność. Wolność, ale nie swawola. Ta świadomość to podstawowy waru­nek rozwoju indywidualnego. Inna rzecz, że to wersja ambitna, bo wolność jest związana z odpowiedzialnością i wcale nie musi być atrakcyjna. Bycie liliputem okazuje się dla wielu wygodniejsze.
Liliputem?
- Wybitny socjolog Stanisław Ossowski opisał, jeszcze w czasach PRL, kompleks liliputa polegający na tym, że ludzie są przekonani, iż nie mają żadnego wpływu na rzeczywistość, bo ci na górze decy­dują o wszystkim i to, co ważne, dzieje się ponad naszymi głowami. „Jestem za malutki, żeby się w to mieszać”. W pewnym sensie takie rozumowanie nie jest absurdalne, bo gdyby brać pod uwagę, że mój głos jest jednym z 20 milionów, to mój wpływ jednej dwudziestomilionowej jest bliski zera. Ale przecież tu nie chodzi o bezpośredni wpływ, lecz o pozycję egzystencjalną. O to, czy jako ta jedna dwudziestomilionowa cząstka postrzegam siebie jako osobę współtworzącą, sprawczą, czy uznam, że nie mam żadnego znaczenia. Jeśli uznam, że mój głos nie ma znaczenia, to tym samym się unieważniam. A więc de facto staję przed niezwykle ważnym wyborem: czy nie idę na wy­bory i chcę, by inni za mnie o mnie decydowali, czy nie chcę się pozbawiać poczucia sprawczości i moje indywidualne uczestnictwo uznam za potrzebne etycznie, emocjonalnie i merytorycznie.
Ekonomiści powiadają, że bez grosza nie ma miliona.
- Nawet gdybym nie miał mieć żadnego zysku, to wersja, w której pozbawiam się prawa wyboru, jest dla mnie upokarzająca, bo sam siebie wykluczam. David Riesman w słynnej książce „Samotny tłum” stworzył kategorię „społeczeństwa zewnątrzsterownego”, którego członkowie są emocjonalnie niezaangażowani w poli­tykę. Są konformistami, których cechuje myślenie: moja chata z kraja. Riesman już w 1950 roku przewidział, że społeczeństwa zewnątrzsterowne staną się w przyszłości dominujące.
Taka postawa to marzenie każdej władzy.
- Zapewne, choć sam instynkt władzy to inne zagadnienie. Bliska jest mi koncepcja Antoniego Kępińskiego, który opisał potrzebę władania. Gdy ktoś wpada w sidła tego pragnienia, to łatwo stać się jego niewolnikiem, w dodatku bez świadomości, że się jest w tej pułapce. I mamy wtedy osobisty dramat, bo taka osoba staje się nieświadomym niewolnikiem własnego instynktu.
Mówi pan o Jarosławie Kaczyńskim?
- Mówię o postawie, która nie jest odosobniona w świecie dzisiej­szej polityki, nie tylko polskiej. A jeśli chodzi o Jarosława Kaczyń­skiego, to już za swych poprzednich rządów wygłosił maksymę Władysława Gomułki, że „władzy raz zdobytej nie oddamy ni­gdy”. Gdy robi się coś niegodziwego, coś niezgodnego z prawem, to tylko utrzymanie się przy władzy gwarantuje bezkarność.
Powiedział pan, że zła polityka zagraża dojrzałości obywateli, czyni z nich bezwolne dzieci, liliputy. Jak to się ma do polityki godnościowej PiS?
- Czym innym jest straszenie Unią Europejską, która - jak głoszą niektórzy - chce nam zabrać wartości, trady­cje, godność i dumę, czego prawdziwi Pola­cy będą bronić do ostatniej kropli krwi, tylko najpierw weźmy od Brukseli pieniądze, które przecież nam się należą (jest coś paskudne­go w takim myśleniu, nieprawdaż?), a czym innym pytanie: jak pozostać we wspólnocie i się w niej nie roztopić? To jest bardzo waż­ne pytanie o granice „ja”, o własną tożsa­mość. To pytanie dotyczy każdego związku: kochanków, małżonków, przyjaciół i państw.
Społeczeństwo, które otwiera się na inne, nie może utracić swojej tożsamości. Ale to pyta­nie, niestety, ginie w ogniu walki politycznej i polaryzacji stanowisk.
Jak tę tożsamość obronić?
- Mając ugruntowaną świadomość włas­nej wartości. I tu wracamy do początku na­szej rozmowy. Poczucie wartości oparte na otwartości („nie boję się innych, bo jestem na tyle silny, że nie mogą mi zagrozić”) jest dokładnym przeciwieństwem poczucia wartości budowanego na kompleksach. Przecież ten, kto uczestniczy w marszu nacjo­nalistów i pręży muskuły, w głębi serca nie czuje spokoju płyną­cego z - mówiąc w psychologicznym uproszczeniu - poczucia bycia kochanym. W dzieciństwie nie zaznał bezpiecznej więzi z rodzicami. Demonstrowanie siły i agresji jest mu potrzebne, bo wewnątrz czuje się słaby.
Szpalery policji, barierki odgradzające rządzących od obywateli to dowód siły czy bezsilności władzy?
- Związek między lękiem a demonstrowaniem siły jest bardzo ści­sły. To trochę tak, jak w scence komediowej, gdy ktoś ma ocho­tę przyłożyć drugiemu, ale boi się odwetu, więc woła: „Trzymajcie mnie, trzymajcie, bo zaraz komuś przywalę!”. W rzeczywistości nikt nie musi go trzymać, bo to tylko manifestowanie pozornej mocy.
Dlaczego tej władzy tak bardzo potrzebny jest wróg?
- Amerykański historyk Richard Hofstadter ukuł termin „styl pa­ranoiczny” w odniesieniu do polityki i polityków. Tu nie chodzi o paranoję jako chorobę psychiczną, lecz o nadmierną nieufność i podejrzliwość oraz permanentne podsycanie poczucia krzywdy.
Czy paranoiczny styl uprawiania polityki jest zagrożeniem dla obywateli?
- Według Hofstadtera konsekwencją jest postrzeganie polity­ki wyłącznie jako pola walki. Z wrogiem uznawanym za total­ne zagrożenie nie mediuje się, nie szuka kompromisu. Trzeba go pokonać i wyeliminować. Liczy się wyłącznie zwycięstwo.
Czy stawianie za główny cel pokonania wroga uaktywnia tkwiącą w człowieku skłonność do zła?
- Bertold Brecht powiedział: „człowiek ma większą skłonność ku dobru niż złu, ale warunki mu nie sprzyjają”. Jeśli tak jest rzeczy­wiście, to bardzo ważne, abyśmy wiedzieli, jakie są te „warunki”, które aktywizują zło. Agresja, nienawiść, gotowość do poniżenia innych, podsycanie poczucia zagrożenia, w tym zagrożenia włas­nej tożsamości, wzbudzanie poczucia bycia słabym, zranionym, skrzywdzonym. I kłamstwo - jako narzędzie.
Może na tym właśnie polega siła rażenia absurdalnego hasła „Polska w ruinie”?
- Niecne, ale chwytliwe. Odpowiedzialnoś­cią polityków jest to, w jaki sposób skanali­zują drzemiące w nas lęk i agresję. W sposób twórczy czy destruktywny? Para pójdzie w budowanie czy w destrukcję? Wiado­mo nie od dziś, że jednemu dla wyrzucenia z siebie agresji wystarczy kopanie piłki na boisku przez 90 minut, drugiemu wykrzy­czenie z siebie protest songu, a trzeci będzie musiał zamienić patriotyzm w nacjonalizm. Co gorsza, ta agresja jest zaraźliwa.
Znaleźliśmy się na równi pochyłej?
- Znalazła się na niej demokracja na ca­łym świecie. Postmodernistyczna polityka „everything goes” zaprowadziła nas w ślepą uliczkę. Ripostą na zacieranie granic okazu­je się wznoszenie murów. Wahadło odchyla się w przeciwną stro­nę. Ponowoczesność dała fantastyczne efekty w architekturze, interesujące w literaturze, inspirujące w psychoterapii, ale w ży­ciu społecznym ułatwia katastrofę. Polska specyfika tej katastro­fy polega na tłumaczeniu wszystkiego mitem narodowej ofiary: smoleńskiej, imperialnej (bo rozszarpywanej przez imperium moskiewskie i brukselskie) i ofiary historycznej (bo inni próbu­ją nam odebrać status bezgrzesznych bohaterów). Wyświechtane wydawałoby się hasło: „Bóg, honor, ojczyzna” znów jest wszę­dzie obecne: wprost lub między wierszami i stanowi gwarant - złudny oczywiście - naszego bezpieczeństwa od wszelkich za­grożeń. Wielkie słowa są nadużywane i dewaluowane. Ułatwiają zakłamywanie rzeczywistości i okłamywanie samych siebie.  

Bogdan de Barbaro jest profesorem psychiatrii i terapeutą, szefem Katedry Psychiatrii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz superwizorem Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, autorem i współautorem licznych publikacji z dziedziny psychoterapii, zwłaszcza terapii rodziny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz