czwartek, 30 sierpnia 2018

Krótki kurs populizmu



Populizm zawrócił nam w głowie i podzielił największe umysły. Wciąż niewiele o nim wiemy i prawie nic o tym, jak z nim walczyć.

„Faszym: ostrzeżenie” brzmi ty­tuł książki Madeleine Albright, byłej sekretarz stanu USA i jed­nej z amerykańskich wyroczni politycznych. O faszystowskim zagrożeniu pisze także Timothy Snyder w książce zatytułowanej „Rosja, Europa, Ameryka”. Innym z najnowszych głośnych tytułów zagranicznych jest „O lewicowy populizm” Chantal Mouffe, która prze­strzega przed używaniem zbyt wielkich słów w stosunku do populistycznych partii prawicowych, a nawet wzywa do zwalcza­nia jednego populizmu drugim, tylko już dobrym. To jak jest z tym populizmem? Faszyzm czy robimy swój?
   Populizm jest niebezpieczny, bo wy­myka się naszemu poznaniu. Jak z nim
walczyć, skoro nie do końca wiadomo, czym jest? O ile przewaga populistów nad tradycyjnymi politykami polega na tym, że nie owijają w bawełnę, to sam populizm wygląda jak owinięty w bawełnę. Sprawia wrażenie, jakby był niewidzialną bronią do walki z elitami.

Populizm inaczej niż socjalizm, libe­ralizm czy konserwatyzm nie został stworzony przez intelektualistów i nie jest kolejną fotelową teorią społeczną, spójną i logiczną, którą można byłoby rozliczać ze zgodności z ideałami, stu­diować i obalać. Nie ma populistycz­nego Karola Marksa, Johna Locke’a czy Edmunda Burke’a. W setkach książek i na tysiącach konferencji próbowano uchwycić mglisty charakter tego poję­cia, powiedzieć o populistach coś wię­cej niż to, że dużo krzyczą, nie słuchają się marszałka sejmu i łamią dotychczas przestrzegane zasady.
   Populizm ucieka nam z jednej strony na drugą. Narodził się wraz ze współcze­sną demokracją, ale dziś ma oznaczać jej zmierzch. Dominuje na prawicy, ale hi­storycznie przywędrował z lewicy. Ci, dla których ukuto to pojęcie, czyli członko­wie Partii Populistycznej w USA i populi­ści rosyjscy, kierowali się jak najbardziej szlachetnymi pobudkami. Odwrotnie niż dziś: szanse na władzę odbierali so­bie przez swój nonkonformizm. I wła­śnie dlatego populizm na długo zniknął z polityki.
   Odrodził się w latach 90. w Europie Zachodniej, traktowany jako efemerycz­na egzotyka, z którą - znowu inaczej niż dziś - nie zamierzano się jednak pieścić. Dojście do władzy Partii Wolności Jorga Heidera w 2000 r. niemal z dnia na dzień doprowadziło do objęcia Austrii sankcja­mi przez Unię Europejską. 14 państw UE natychmiast zamroziło stosunki z Austrią. Jeszcze gorzej potraktowany został drugi najbardziej znany ówczesny populista Holender Pim Fortuyn, którego zastrzelił aktywista na rzecz praw zwierząt.
   Dziś odwrotnie niż wcześniej mamy problem, jak sprawić, żeby populiści ko­goś jeszcze przerażali (stąd takie tytuły u Snydera i Albright), i jak zrobić, by takie instytucje jak UE wzięły się wreszcie do ro­boty. Ostatnio nie wytrzymała już Pierw­sza Prezes Sądu Najwyższego Małgorzata Gersdorf i skrytykowała instytucje Unii Eu­ropejskiej za opieszałość i naiwność wobec rządu polskiego.
   Choć populiści rosną w siłę wszędzie, to ich bastionem nie jest już Europa Za­chodnia, ale Wschodnia. We Francji, Niem­czech, Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii wciąż są w zdecydowanej mniejszości, natomiast Polską, Węgrami, Czechami czy Słowacją rządzą niepodzielnie. Populizm stał się na­szym chlebem (i igrzyskiem) powszednim.

W 2017 r. termin „populizm" został wybrany przez Słownik Cambridge słowem roku. A mimo takich sukce­sów nie sposób znaleźć polityka, który chciałby się do niego przyznać. Prze­cież prześciganie się, kto jest bardziej prawdziwym konserwatystą, liberałem czy lewicowcem, było zawsze jednym z ulubionych sportów polityków. W ogóle populiści nie chcą się nijak definiować, poza filozoficznym właściwie stwierdze­niem, że reprezentują prawdę i ludzi.
   Z nutką nostalgii zauważmy jeszcze inny paradoks. Przez całą transformację ustrojową terminu populizm używano na jeden, wcale nie abstrakcyjny, spo­sób: gdy ktoś apelował o zwiększenie wydatków publicznych, poszerzenie roli państwa i deficytu budżetowego. W oskarżaniu o populizm celował choćby Leszek Balcerowicz, ale właściwie każ­dy polityk czy ekonomista, który chciał uchodzić za odpowiedzialnego. Choć nikt by na to nie postawił, teoria ekono­mii stanęła jednak bardziej po stronie populistów. Teraz Jarosław Kaczyński może paradować z „Kapitałem w XXI wie­ku” Thomasa Piketty’ego pod ręką, po­dobnie jak Mateusz Morawiecki, który Pi­ketty’ego cytował nawet w swoim expose. Marine Le Pen w wywiadzie dla „Foreign Affairs” powołuje się na Josepha Stiglitza, na którego powołuje się także Paolo Savo - na, jeden z liderów i minister ds. europejskich w populistycznym rządzie Włoch.
   To czym jest populizm? „Wiem, dopóki mnie nie zapytasz” - można byłoby od­powiedzieć tak, jak na podobne pytanie o czas odpowiedział św. Augustyn. Wśród badaczy najwięcej zgodności jest na temat tego, że populiści przeciwstawiają lud eli­tom i przedstawiają się jako jedyni au­tentyczni reprezentanci zwykłych ludzi. Dodać do tego można, że atakują nie tyle demokrację, co liberalizm i wymyślone przez liberałów zasady trójpodziału wła­dzy, niezawisłego sądownictwa, mediów i społeczeństwa obywatelskiego.

A skąd się wziął populizm? To akurat od dawna było wiadomo. Neoliberal­na polityka doprowadziła do wzrostu nierówności, masowego zatrudniania ludzi na umowy śmieciowe i dyktatury rynków finansowych, co skończyło się kryzysem. Gniew społeczny na elity fi­nansowe i polityczne napędził sukces populistom. Zgadza się? Nie do końca. Przykład Polski jest tu najbardziej wy­mowny. Za czasów rządów PO nie tylko nie było recesji gospodarczej, gdy cały świat pogrążał się w kryzysie, ale wyniki ekonomiczne były wręcz rewe­lacyjne. W tych latach produkt narodo­wy brutto wzrósł o niemal jedną czwar­tą (najlepszy wskaźnik w całym OECD), bezrobocie spadło o połowę, a mierzący skalę nierówności społecznych wskaź­nik Giniego pokazał, że one maleją (choć inne dane, jak raport NBP na temat róż­nic majątkowych, nasuwają wątpliwo­ści). Mimo takich sukcesów Platforma Obywatelska przegrywa w 2015 r. z kre­tesem wybory, do władzy zaś dochodzą populiści z hasłem „Polska w ruinie”.
   Gdy nadeszła wreszcie hossa, najpierw w USA, a później także w Unii Europejskiej, populistyczna fala nie tylko nie opadła, ale przyspieszyła. To nie znaczy, że gospodar­ka nie ma znaczenia dla ludzi. Oczywiście, że ma, ale do wyartykułowania powodo­wanego trudnościami ekonomicznymi sprzeciwu potrzeba czegoś jeszcze. Tak dochodzimy do pytania, dlaczego w więk­szości państw populizm przyjął prawico­wy charakter.
   Gdyby wszystko było w porządku z de­mokracją liberalną, której musimy dziś bronić, system społeczny sam by się regu­lował: gdy nierówności rosną, do władzy dochodzą ich socjaldemokratyczni prze­ciwnicy i dzięki redystrybucji oraz polityce społecznej obniżają je. Tak jednak nie było. Poprzez rozmaite wersje „trzeciej drogi”, „nowego środka” i „polityki poza lewicą i prawicą” partie lewicowe podobnie jak prawicowe uwierzyły, że gospodarka rzą­dzi się obiektywną racjonalnością i wystar­czy przy niej nie gmerać, żeby zaspokoiła oczekiwania wszystkich uczestników wy­miany rynkowej. W takiej rzeczywistości polityka jest niepotrzebna, na co ukuto po­jęcie postpolityki, a nawet postdemokracji.

Pamiętamy też hasło „gospodarka, głupcze!" kandydata demokratów
i dwukrotnego prezydenta USA Billa Clintona, które wyrazić miało nie tylko priorytetowy charakter gospodarki w po­lityce, ale także jej racjonalny charakter. Gospodarka, o czym przypomniał kryzys finansowy, nie jest ani obiektywna, ani racjonalna, a lewica zapłaciła za ten błąd największą cenę, niemal wszędzie tracąc władzę i zaufanie swojej tradycyjnej bazy wyborczej, czyli klasy ludowej. Przy lewicy pozostali ci, których poglądy lewica rze­czywiście wyrażała, czyli zwolennicy praw mniejszości, kobiet, imigrantów etc. Resz­ta powędrowała do tych, którzy odrzucili cały system polityczny. To dlatego for­mą protestu na porzucenie przez lewicę (czy też elity polityczne w ogóle) jest dziś sprzeciw wobec jej postulatów emancy­pacyjnych. To dlatego biedni reagują tak agresywnie na uchodźców, mniejszości seksualne, a nawet hasła ekologów.
   Dlatego najczęściej podnoszony argu­ment, że klasa ludowa jest tradycyjna po­zornie, jest przekonujący. Gdyby ludzie tra­dycyjni mieli kłopot z zaakceptowaniem zmiany, reagowaliby równie źle na zmiany w polityce obyczajowej, co wszystkie inne, także ekonomiczne. No i przede wszyst­kim nie reagowaliby z takim entuzjazmem na polityków gwałtowanie zmieniających wszystko dookoła, jak Jarosław Kaczyński i Donald Trump. Nie reagowaliby agre­sywnie na hasło „uchodźcy” w sytuacji, gdy tych uchodźców w ogóle nie ma, jak w Polsce. To oczywiste, że nikt nie lubi załamania się porządku symbolicz­nego, w którym funkcjonuje - godzimy się na to albo nie godzimy w zależności od tego, jak bezpiecznie się z tym czuje­my. Nierówności bolą nie tylko dlatego, że podważają nasze poczucie sprawiedli­wości, ale dlatego, że odbierają bezpie­czeństwo tym, którzy znajdą się na dole, czyli pod innymi.
   Dlatego wspomniana Chantal Mouffe zarzuca tym, którzy tak jak Madeleine Albright czy Timothy Snyder, klasyfikując dzisiejszych populistów jako faszystów albo ekstremistów, że unikają zauważenia błędów po swojej stronie, czyli na lewicy. Sama jednak nie wierzy już w odbudowę tradycyjnych partii socjaldemokratycz­nych. Skoro nie tędy droga, to jak inaczej pokonać populistów? Politycy obierają sprzeczne strategie. Jedni próbują ich na­śladować (jak premier Holandii Mark Rutte czy szef bawarskiej CSU Horst Seehofer), inni stać na straży pryncypiów, jak ostro krytykujący Polskę były premier Belgii i lider frakcji liberalnej w Parlamencie Europejskim Guy Verhofstadt. To najrza­dziej obierana strategia, największą popu­larnością cieszy się u byłych premierów, byłych prezydentów i ogólnie tych, któ­rzy stracili władzę (nie wykluczając sa­mych populistów).

Pozostali, czyli opozycja, mają dyle­mat: jednoczyć się we wspólny kordon sanitarny czy występować osobno.
Znamy to z własnego podwórka. Zjedno­czona opozycja to nadzieja na stworze­nie jednej silnej przeciwwagi, ale i ryzyko braku wyrazistości, co część wyborców może zniechęcić do pójścia na wybory. Być może więc więcej głosów zbiorą dwie formacje lepiej adresujące swój przekaz do odmiennych części elektoratu, szcze­gólnie jeśli te części za sobą nie przepa­dają. Ta strategia jest możliwa w Polsce, jeśli obok liberalnego bloku wystąpi szer­sza niż samo SLD albo Razem formacja lewicowa. Ale już mało prawdopodobna na Węgrzech, gdzie dwa bloki opozycyj­ne (centrolewicę i nacjonalistów z Jobbiku) rozdziela partia rządząca. Trzeba przyznać, że Viktor Orban ma wyjątkowo komfortową sytuację, będąc populistą i jednocześnie politykiem centrum.
   Na pewno skuteczna odpowiedź związa­na musi być z diagnozą. A więc skoro po­pulizm jest bardziej efektem postpolityki niż neoliberalizmu, to na pewno żadna technokracja, żadna pozbawiona wyra­zistości formacja, próbująca ponownie wygasić spór polityczny (tym razem z po­pulistami, naśladując ich język) nie zdobę­dzie zaufania wyborców. A czy wystarczy wyrazistość oparta na obronie demokracji liberalnej, sądownictwa, mediów i kultury? Instytucji bądź co bądź dalekich od dnia codziennego masowego wyborcy, raczej mało ekscytujących, mniej w każdym razie niż pieniądze, polityczna brutalność czy afery, a te obszary kontrolują właśnie po­puliści. Dopóki nie strzelają i nie wsadzają, samą obroną demokratycznych ideałów, opozycji trudno będzie pociągnąć za sobą masowego wyborcę.
   Na razie wciąż nie znaleziono skutecznej odtrutki na populizm. Czekanie aż waha­dło się odwróci, aż populiści się sami wy­kończą albo doprowadzą do zabójczej dla nich katastrofy gospodarczej lub ich lide­rzy po prostu wymrą, to mało obiecująca perspektywa. Wiadomo przynajmniej, cze­go nie wolno: pomagać im, wykańczając się nawzajem, zamiast konkurować, po­szukując skutecznego rozwiązania. Gdy po stronie opozycji narzekamy na nie dość dojrzałą demokrację liberalną w Polsce, zwracajmy uwagę na to, że demokrację liberalną ocenia się nie tylko po tym, jak zachowuje się władza, ale także jak zacho­wuje się opozycja.
Sławomir Sierakowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz