niedziela, 12 sierpnia 2018

Ostatni rozdział



Senator Anną Marią Anders media zainteresowały się niedawno. Głośno było o jej kosztownych podróżach i lotach klasą biznes. A czym tak naprawdę zajmuje się córka słynnego generała?

Anna Maria Anders wyznała niedawno w „Super Expressie”, że ma poczucie ogromnej nie sprawiedliwości. „ Przykre, że politycy w tym liderzy opo­zycji, którzy doskonale rozumieją, co ro­bię, poszli w czysty populizm”. Chodzi o te 611 tys. zł, które od 2016 r., odkąd została pełnomocniczką rządu do spraw dialo­gu międzynarodowego, poszło z bud­żetu na jej służbowe podróże. Próbowała gasić ten pożar benzyną, wyjaśniając, że ze względu na wiek (ma 67 lat) nie bę­dzie latać klasą ekonomiczną. Lubi praco­wać w samolocie, obkłada się papierami, potrzebuje sporo miejsca i spokoju.
   Media spekulowały, że wylatała pu­bliczne pieniądze na podróże do domu, do Bostonu, a posłowie zaczęli zasypywać Kancelarię Premiera interpelacjami: co za­łatwiła? Z kim się spotkała? Po co to wszyst­ko? - Ona nie ma świadomości, że Polacy to nie Amerykanie i taka kasa robi na nas wrażenie, a polski senator nie ma takiego poważania jak amerykański - mówi jeden z senatorów PiS.
   Podobno również prezes Kaczyński, na którego ochronę partia wydaje 135 tys. zł miesięcznie (!), polecił ukrócić te ponad ponadprzeciętne wydatki na dialog Anny Marii Anders. Ją bardziej niż te ataki irytuje to, że PiS jej nie broni. Pod koniec kwietnia na Walny Zjazd Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej do Bostonu też poleciała klasą biznes, ale za swoje pieniądze. Szef KPRM Michał Dworczyk nie chciał kupić jej biletów, bo choć jako sekretarz stanu w KPRM była tam służbowo, to jednak za blisko domu. - Może to i jest trochę po­pulistyczne, ale po co znów tabloidy mają się rozpisywać, że lata do siebie za nasze - słyszymy w KPRM. No właśnie, gdzie Anna Maria Anders jest u siebie?
   Nawet jej samej trudno powiedzieć. 8 lat temu w POLITYCE przyznała, że kie­dy gra Polska z Anglią, to ma kłopot, komu kibicować, tak samo kiedy Anglicy grają przeciwko Amerykanom: „Nigdy nie czuję się stuprocentowo u siebie”. Choć została ministrem i często bywa w Polsce, to nie kupiła tu mieszkania. Wciąż wynajmuje sy­pialnię z salonem w hotelu prezydenckim przy Klonowej. W książce wydanej trzy lata temu, zatytułowanej jej imieniem z dopi­skiem „Córka generała i piosenkarki”, napi­sała: „Moje życie tak się ułożyło, że stałam się osobą - jeżeli tak można powiedzieć - międzynarodową”.

Anna Maria Anders ma paszport brytyjski, amerykański i od 2014 r. polski dowód osobisty. Urodziła się w Londynie jako druga córka z drugiego małżeństwa generała Władysława Ander­sa. Legendarny dowódca nie miał proste­go życia uczuciowego. Z pierwszą żoną, również Ireną, rozstał się w czasie wojny. Związał się z artystką teatrzyku II Korpu­su o pseudonimie Renata Bogdańska (na­prawdę Irena Jarosewycz). To ona pierwsza wykonywała „Czerwone maki na Monte Cassino”. Generał odbił małżonkę swoje­mu podwładnemu Gwidonowi Boruckie­mu i w atmosferze skandalu sam w 1948 r. wziął z nią ślub.
   Anna Maria Anders o istnieniu swoje­go przyrodniego rodzeństwa, o siostrze Annie (była prawie równolatką jej matki) i bracie Jerzym, dowiedziała się dopie­ro jako nastolatka. Druga żona generała śpiewała w Ognisku Polskim na Ken­sington. We wspomnianej już rozmowie z POLITYKĄ Anna Maria opowiadała, że to był „elitarny klub, do którego przy­chodzili znajomi oficerowie oraz kłócąca się często emigracyjna elita polityczna”. Matka śpiewała ze sceny, ojciec grał w kar­ty. Skamandryta na wygnaniu Marian Hemar powiedział o niej: „córka szansonistki i karciarza”. To dzięki rodzicom mówi po polsku, choć z brytyjskim akcentem, bo w rodzinnym domu przy Brondesbury Park w Londynie mówiło się tylko tak.
   We wspomnieniach przyznaje, że kiedy była małą dziewczynką, to ona - brzydkie kaczątko - była zazdrosna o piękną matkę. W jej ministerialnym gabinecie wisi por­tret Ireny Anders, ściągnięty z Instytutu Te­atralnego w Warszawie. Rzeczywiście była przepiękna. Kiedy szły w gości, matka na­legała, żeby zakładały takie same sukien­ki, tylko że córka wyglądała w nich o wiele gorzej. W książce Anna Maria przyznaje, że z charakteru jest bardziej podobna do ojca, który w przeciwieństwie do matki sam podejmował decyzje, a ona musiała się ze wszystkimi naradzać.
   O ojcu: „byłam wręcz nieprzytomna na jego punkcie. (...) Odszedł za wcze­śnie, abym jako córka zrozumiała, kim był i czego dokonał”. Kiedy generał umierał, ona miała zaledwie 20 lat, zaczynała stu­dia. W dzieciństwie marzyła, by zostać baletnicą. Skończyła romanistykę na uni­wersytecie w Bristolu, ma dyplom MBA z ekonomii. Pierwsze pieniądze zarobiła u Harrodsa, w dziale mody męskiej. Praco­wała też w agendach prasowych ONZ w Pa­ryżu, przez kilka miesięcy dla UNESCO. Jak wspomina, zachwyciła się pracą w pary­skim przedstawicielstwie koncernu nafto­wego z Kuwejtu. Była asystentką prezesa i przez pięć lat ciągle jeździła po świecie.

Anna Maria tylko w polskich doku­mentach występuje jako Anders.
W tych zagranicznych posługuje się nazwiskiem Costa. Męża poznała podczas uro­czystości z okazji 40-lecia bitwy pod Monte Cassino. Amerykański pułkownik Robert Costa w latach 80. pełnił funkcję attache obrony w Rzymie i w Monachium. Dwa lata po pierwszym spotkaniu, w 1986 r., wzięli ślub. O 20 lat młodsza żona towarzyszyła mu na placówkach. Po zakończeniu służby Costa zatrudnił się Raytheonie, w jednym z największych koncernów zbrojeniowych świata. Ona razem z nim.
   Dopiero w wieku 43 lat zdecydowała się na macierzyństwa. Ich syn - noszący imię ojca i dziadka - Robert Władysław Costa - niewiele rozumie po polsku. Jest wojskowym, trzy lata był w Iraku. Anna Maria, odkąd została pełnomocnikiem rządu PiS, widziała się z synem cztery razy, więc nie jest prawdą, że „za nasze” latała do Bostonu do Roberta. On jest skoszaro­wany 1400 km od rodzinnego domu, jest artylerzystą. W ministerialnym gabinecie dumnie prezentuje się zdjęcie syna w mundurze. W 2007 r. Anna Maria została wdo­wą, pułkownik Costa zmarł na raka. Ona żyje z emerytury swojej i męża. Trzy lata później zmarła jej matka. Ich relacje były raczej skomplikowane.
   Maria Nurowska napisała niedawno, że dużo wie o Annie Marii z rozmów z jej matką. „Kiedy po wylewie generał leżał ob­łożnie chory, uciekała z domu, aby nie po­magać matce. Pani Irena sama musiała go dźwigać, bo trzeba było obłożnie chorego umyć, zmienić pościel. (...) Nie była z cór­ką w dobrych stosunkach, gdy ta z mężem przyjeżdżała do Londynu, zatrzymywali się w hotelu”. W książce pt. „Anders” Nu­rowska cytuje żonę generała: „Moja córka po śmierci męża radziła mi, abym sprze­dała dom, wyjechała do Stanów i zaczęła nowe życie. Jak ja bym tak mogła, ja muszę być tutaj i strzec legendy Generała”.
   Pytana o to, czy mama nigdy nie myślała, żeby się wynieść z Londynu i zamieszkać bliżej niej, Anna Maria odpowiada: „Nie byłaby szczęśliwa, gdyby była tylko ano­nimową Mrs. Anders z przedmieścia Bo­stonu. Bez występów, bez przyjaciół, bez splendoru. I bez tej misji, którą wypełniała. Ona chciała być wśród ludzi, by przypomi­nać im o ojcu”.

Anna Maria Costa do niedawna mało wiedziała o Polsce i nigdy nie była tu przed 1989 r. Tłumaczy to tym, że rodzi­ce chcieli jej oszczędzić informacji o kra­ju, w którym imię jej ojca było wyklęte. Pierwszy raz przyjechała do Warszawy w 1991 r., ponad 20 lat po śmierci ojca. Była odcięta od komunistycznej rzeczywi­stości. W książce wspomni: „moja edukacja
o Polsce odbywała się... przy okazji i zdaję sobie z tego sprawę. Tak, mam ogromne luki, jeżeli chodzi o historię Polski. Ciągle się uczę”.
   W maju 2011 r., kiedy chowano jej matkę na Monte Cassino, minister Jan Stanisław Ciechanowski powiedział do niej: „Anno, mam nadzieję, że podejmiesz pałeczkę po mamie”. Twierdzi, że to był dla niej im­puls. Rok później na zaproszenie Urzędu Kombatantów poleciała do Rosji. Zobaczy­ła tam mnóstwo grobów z napisem : „żoł­nierz Armii generała Andersa”, i zrobiło to na niej ogromne wrażenie. „To wtedy zmieniłam się i tak naprawdę zrozumia­łam, co ojciec zrobił, czego dokonał”.
   To wtedy - jak twierdzi - jej podejście do tego, co związane z generałem, uległo radykalnej zmianie. Stwierdziła, że chce zrobić coś konkretnego. Wtedy poznała ówczesną posłankę PO Ligię Krajewską.
- Można powiedzieć, że się zaprzyjaźni­łyśmy, wspierałam ją w urzędach, kiedy zmieniała w Polsce nazwisko na Anders. Mój mąż wiedział, że jak Anna Maria jest w Polsce, to mnie praktycznie nie ma w domu - mówi Krajewska. Dodaje, że ra­zem wtedy uznały, że najlepiej będzie, jak córka Andersa będzie się realizować publicznie w Polsce, przez działalność fun­dacji imienia jej ojca, którą razem powołały na początku 2015 r. Anders była prezesem, jej zastępczynią Krajewska, a w radzie za­siadał Paweł Zalewski, ówczesny europoseł Platformy
   Wtedy bliżej jej było do PO, zresztą i dziś więcej znajomych ma wśród senatorów Platformy niż PiS. Jej matka Irena była członkiem komitetu honorowego Bro­nisława Komorowskiego w 2010 r., Anna również wspierała jego kampanię. Na po­czątku kampanii w 2015 r. przesłała na ręce Komorowskiego list, w którym wyraziła przekonanie, że to prezydent Komorowski stoi na straży idei, które były bliskie jej ojcu: „Polska musi być wielka i silna - powiedział mój ojciec do swoich żołnierzy w listopa­dzie 1942 roku. Pan, Panie Prezydencie, mówi to codziennie swoim zaangażowa­niem w życie narodu. Życzę Panu, Panie Prezydencie, kolejnych pięciu lat w służbie Ojczyzny”. W POLITYCE w 2010 r. mówiła: „do dzisiaj jestem dość prawicowa. Za­wsze głosuję na republikanów, a w Anglii na konserwatystów”.
   Wiosną 2015 r. sondowała PO, czy znaj­dą dla niej miejsce na liście w Warszawie.
- Było jasne, że start z PO jest niemożliwy. Oczywiście mogliśmy politycznie wykorzy­stać jej nazwisko, ale uznaliśmy, że Anna Maria Anders powinna być osobą apolitycz­ną, że w ten sposób najlepiej przysłuży się pamięci swojego ojca. Poza tym wiedzie­liśmy, że Anna nie ma pojęcia o polityce - mówi Krajewska.
   Dodaje, że była zaszokowana, kiedy z mediów dowiedziała się, że córka genera­ła wystartuje do Senatu z list PiS, a jeszcze bardziej, kiedy zobaczyła ją na obchodach miesięcznicy smoleńskiej u boku Kaczyń­skiego. - Ona  nie wierzyła w żaden zamach, mówiła, że ta celebracja rocznic to jest gro­teska - wspomina słowa dawnej koleżan­ki Krajewska.
   Dodaje, że Anders nie poszła do poli­tyki dla pieniędzy, bo tych jej nie brakuje (w USA pracowała jako agentka nierucho­mości, tylko na sprzedaży jednego domu potrafiła zarobić 1,5 mln dol.). - W Polsce zobaczyła, że jej ojciec znaczy tu bardzo wiele, a ona lubi błyszczeć, lubi ten blichtr, to, jak ludzie do niej podchodzą z kwia­tami - opowiada Krajewska. W książce wynotowała: „Gdy przypomnę sobie, jak serdecznie przyjmują mnie komba­tanci ojca, to naprawdę może zakręcić się w głowie”.
   Kiedy znajomi z PO zobaczyli skłonność Anders do PiS, zrezygnowali ze współpracy w fundacji. Dziś Fundacja im. Władysława Andersa jest w likwidacji. Córka generała mówiła w wywiadzie dla „Rzeczpospoli­tej”, że do PiS przekonał ją Andrzej Duda, bo mówił o potrzebie budowania wspólno­ty, o tym, że trzeba dbać o kulturę i histo­rię. W „Super Expressie” tłumaczyła, że ją też straszono PiS, ale kiedy zaczęła bywać w Polsce, „to okazywało się, że jest zupeł­nie inaczej”.
   Kiedy promowała swoją książkę w Bruk­seli, spotkała się też z Ryszardem Czarnec­kim (PiS) i tak od słowa do słowa zapropo­nował jej start do Senatu z Warszawy. Starła się z Barbarą Borys-Damięcką (PO). Na tę warszawską listę głosowała cała Polonia. Anna Maria przegrała mandat niespełna 10 tys. głosów. Zdobyła ich aż 154,7 tys., trzeci wynik w kraju. Prawie cała Polonia na nią zagłosowała.
   W styczniu 2016 r. została przewodniczą­cą Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeń­stwa (na kilka miesięcy, do jej likwidacji), sekretarzem stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i pełnomocnikiem rządu ds. dialogu międzynarodowego. PiS posta­nowił wystawić ją powtórnie, tym razem w wyborach uzupełniających na Podlasiu, kiedy senator PiS awansował na wojewodę. W kampanii mocno wspierał ją Kaczyń­ski, mówił, że te wybory są sprawdzianem „dobrej zmiany”. PiS trzykrotnie wygry­wał tu senatorski mandat. Prezes zachęcał do głosowania na Annę Marię, twierdząc, że jej międzynarodowe kontakty spra­wiają, że będzie mogła pomóc tej ziemi, bo jej możliwości „przewyższają możli­wości zwykłego senatora”.

W KPRM objęła urząd po śp. prof, Wła­dysławie Bartoszewskim, Nie zapisa­ła się do PiS, nie ma też w tym rządzie takiego poważania, jak miał prof. Barto­szewski za poprzednich rządów. Bo nie bez znaczenia jest miejsce, które wyznaczono jej na gabinet - na parterze, w skrzydle pracowniczym. Wcześniej było tu biuro agencji kosmicznej. Profesor Bartoszewski pracował w pokojach, które dziś zajmują wicepremierzy - Anna Anders jest waż­nym, symbolicznym nabytkiem dla rządu, ale rzeczywiście jej działalność nie jest ja­koś szczególnie przez rząd komunikowana - słyszymy w KPRM.
   Do czasu, kiedy wyszło na jaw, ile pie­niędzy wydano na podróże służbowe mini­ster Anders, jej skromne otoczenie (pracują dla niej 4 osoby) też nieszczególnie dbało o to, aby opinia publiczna wiedziała, czym ona się zajmuje. A nie można jej zarzucić, że nic nie robi. Stanowisko pełnomocni­ka do spraw dialogu międzynarodowego pozwala jej zarówno na odbywanie oficjal­nych spotkań na szczeblu rządowym, jak i na budowanie relacji z biznesem, organi­zacjami społecznymi i z Polonią. Zajmuje się miękką dyplomacją.
   Jak zauważa Marek Świerczyński z POLITYKI INSIGHT, który obserwuje
działalność Anders, nie prowadzi ona negocjacji w imieniu rządu, ale bywa po­średnikiem w przekazywaniu ważnych informacji bądź sondowaniu stanowisk stron, zanim do gry wejdą dyplomaci. Do jej obowiązków należy dbanie o wize­runek Polski na arenie międzynarodowej, stałe podtrzymywanie kontaktów z Po­lonią; inicjowanie działań sprzyjających nawiązywaniu współpracy gospodarczej. To fakt, że Anders ma rozległe kontakty w Waszyngtonie i w Londynie. Jej mię­dzynarodowy sznyt, a także doskonała znajomość języków obcych sprawiają, że pewnie porusza się na salonach.
   Kiedy trzech senatorów amerykańskich napisało do polskiego rządu list „o stanie polskiej demokracji”, to ona z racji do­skonałych kontaktów odbyła spotkania z dwoma sygnatariuszami listu - z McCainem i Durbinem. To ona - a nie szef MSZ Czaputowicz - udała się do Waszyngto­nu na konferencję AIPAC (największa na świecie organizacja lobbująca na rzecz interesów Izraela), gdzie przyjechała pra­wie połowa Kongresu USA. - Po uchwa­leniu noweli ustawy o IPN to właśnie ona pomogła nam złagodzić nieco ten kryzys - mówi polityk PiS. Doprowadziła też do podpisania między Polską a stanem Nevada proklamacji o współpracy gospo­darczej i naukowej. Próbuje doprowadzić do podpisania podobnego porozumienia z Georgią. Wyrobione przez lata kontak­ty, które zawdzięcza też mężowi, dają jej swobodny dostęp do środowisk wojsko­wych i biznesu zbrojeniowego.
   Teraz chce skupić się na łączeniu wybitnych jednostek oraz organizacji za granicą i w kraju, a potem mobilizo­wać ich do wspólnego działania. Bo uwa­ża, że to właśnie dzięki podtrzymywaniu kontaktów z amerykańską diasporą Chiny stały się „fabryką świata”, a Izrael głów­nym miejscem badań i rozwoju dla wielu międzynarodowych korporacji. Podobno nigdy nie jest zmęczona, ma bardzo do­brą kondycję fizyczną. Czasami można ją spotkać, jak biega Belwederską aż do Wila­nowa. Ma też głowę do mocnych trunków, co w miękkiej dyplomacji też nie jest bez znaczenia. To prawda, że również nazwi­sko Anders, którym posługuje się od kilku lat, otwiera jej wiele drzwi. I ma tego peł­ną świadomość. „Oczywiście politycznie to bardzo sprytne. Pomyślałam, że jeśli chcę coś ugrać dla kraju w skali międzyna­rodowej, to łatwiej mi to zrobić jako Anna Maria Anders”.
    „Mój tata napisał swoje wspomnienia pod tytułem »Bez ostatniego rozdziału«, ja chciałabym ten rozdział napisać” - deklaruje. Czy uda się jej to pod rządami Jarosła­wa Kaczyńskiego?
Anna Dąbrowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz