Ponad 80 proc.
społeczeństwa chce reformy sądownictwa - ogłasza rządowa telewizja, rzekomo
pokazując społeczne poparcie dla pisowskich ustaw sądowych. Ludzie chcą reformy
sądów, ale tej PiS jeszcze nie przeprowadził.
Obóz
władzy przeprowadza jedynie wymianę kadr, która nie tylko nie przełoży się na
poprawę pracy sądów, ale ją pogorszy. Dlaczego ludzie chcą reformy? Przyczyny
można podzielić na trzy grupy: obiektywne, subiektywne i wynikające z
antysędziowskiej propagandy. Obiektywne to przewlekłość postępowań sądowych i
utrudniony dostęp do wymiaru sprawiedliwości: za wysokie dla niektórych opłaty
sądowe (te akurat PiS jeszcze podniósł) i wysokie koszty pomocy prawnej (z
inicjatywy prezydenta poszerzono ostatnio prawo do pomocy bezpłatnej).
Powody subiektywne to przekonanie o niesprawiedliwości sądów.
Choć, oczywiście, zdarzają się wyroki niesprawiedliwe obiektywnie, jak choćby
skazanie Tomasza Komendy. Dlatego system sprawiedliwości powinien być tak
zorganizowany, żeby była realna
szansa na naprawienie
niesprawiedliwości przez odwołanie się od wyroku czy wznowienie postępowania.
Subiektywna niesprawiedliwość to, po pierwsze, znana
prawda, że zawsze jedna strona jest niezadowolona z wyroku. Po drugie
- ludzie czerpią swoją wiedzę o sądach z mediów, a te
podają informacje wyłącznie o sprawach i wyrokach bulwersujących (co nie musi
oznaczać, że wyrok był obiektywnie zły). Po trzecie - sędziowie nie dbają, by
strony rozumiały wyrok. Nie potrafią go też tłumaczyć opinii publicznej.
Umieją to robić niezadowoleni z wyroku adwokaci czy prokuratorzy - i to oni
kształtują opinię o sprawiedliwości wyroku.
I wreszcie antysędziowska propaganda uprawiana przez polityków,
która zaczęła się pod koniec lat 90. Że sądy są za łagodne dla przestępców -
czemu przeczy choćby to, że mamy dwukrotnie wyższy poziom prizonizacji, czyli
liczbę więźniów na 100 tys. mieszkańców, niż
wynosi średnia w Unii, chociaż nie mamy wyższej przestępczości.
Że sędziowie są zdemoralizowani i popełniają przestępstwa
- czemu przeczą wyniki specjalnej komórki powołanej w
Prokuraturze Krajowej do ścigania przestępstw sędziów i prokuratorów. Jej
urobkiem jest głównie afera z korupcją i oszustwami w krakowskim Centrum
Zakupów dla Sądownictwa, gdzie podejrzanymi i oskarżonymi są nie sędziowie, ale
dyrektorzy sądów podlegli ministrowi sprawiedliwości. Sędzia jest jeden - były
prezes Sądu Apelacyjnego w Krakowie - ale ma zarzut niezwiązany z orzekaniem.
Że sędziowie są z PRL - czemu przeczy średnia wieku
sędziego: nieco ponad 40 lat, a więc wykształcili się już w III RP! Wreszcie:
że sędziowie są kastą, która „sama siebie wybiera i sama sądzi”. Samowybieranie
i samosądzenie to akurat gwarancje sędziowskiej niezawisłości, bez których
będziemy mieli sędziów na telefon, odpowiednio dobieranych i zastraszanych
sankcjami dyscyplinarnymi i karnymi. Zresztą po reformie Krajowej Rady
Sądownictwa sędziowie już się sami nie wybierają. Robią to politycy partii rządzącej.
A po reformie Sądu Najwyższego nie będą się sami sądzić: osądzą ich wybrani do
Izby Dyscyplinarnej prokuratorzy i wybrani przez senatorów partii rządzącej
ławnicy. Na wniosek rzecznika dyscyplinarnego, wskazanego przez
ministra-prokuratora generalnego, będą sędziom odbierać immunitet i wydalać z
zawodu.
Tak więc „reformy" PiS
odpowiadają wyłącznie na propagandę antysędziowską. A także - w ograniczonym zakresie - na poczucie o niesprawiedliwości sądów. Zakres ów ogranicza
się do osób, które wierzą, że sędziowie dozorowani politycznie będą bardziej sprawiedliwi, na co nie ma żadnych dowodów, a może
być wręcz przeciwnie.
Co z przewlekłością postępowań? Pod rządami PiS wzrosła.
Z rządowych danych wynika, że w
zeszłym roku zwiększył się średni czas oczekiwania na osądzenie sprawy w
pierwszej instancji z 55 do 77 dni. Obciążenie sędziów sprawami jest gigantyczne:
w sądach rejonowych sędziowie mają średnio do osądzenia 995,8 sprawy rocznie (w
tej liczbie nie ma spraw wieczystoksięgowych i załatwianych w e-sądzie). To
znaczy, że dziennie (wziąwszy pod uwagę tylko dni robocze) powinni sądzić po
pięć spraw. Ale to niemożliwe, bo w sądach jest za mało sal rozpraw, by wszyscy
sędziowie mogli sądzić jednocześnie. Poza tym nie wystarcza dni roboczych na
czytanie akt i przygotowywanie się do rozpraw. Dlatego sędziowie pracują w
weekendy. W sądach wyższych instancji jest lepiej: na sędziego okręgowego
przypada 305,8 sprawy, na apelacyjnego - 212,2 sprawy.
Obciążenie sędziów wzrosło, bo przez dwa lata swoich rządów
minister Zbigniew Ziobro wstrzymywał ogłaszanie konkursów na wolne miejsca
sędziowskie. Zebrało się ich z tysiąc, czyli jedna dziesiąta wszystkich etatów
sędziowskich. Minister wstrzymywał konkursy mimo próśb prezesów sądów i czasem
dramatycznej wręcz sytuacji, jak w Sądzie Rejonowym w Wołominie, gdzie sędziowie
mieli po tysiąc spraw w referacie każdego miesiąca. Wstrzymywał konkursy z
przyczyn wyłącznie politycznych: czekał na „reformę” KRS, by partia miała
pełną kontrolę nad nominacjami. Więc świadomie przyczyniał się do przewlekłości
spraw w sądach.
Rząd PiS nie wygospodarował też
pieniędzy na podwyżki dla asystentów sędziów, referendarzy i obsługę sekretarską
sędziów. Zarabiają mniej, niż dostaliby na
kasie w Biedronce (według danych Solidarności Pracowników Sądownictwa wynagrodzenia
asystentów to niecałe 3 tys. netto, a pracowników sądowych - 1800 zł), więc
masowo rezygnują. Z odpowiedzi ministerstwa na interpelację poselską wynika,
że w 2017 r. z sądów odeszło 1309 pracowników, w tym 465 asystentów, 712
urzędników i 132 innych pracowników. Natomiast Solidarność Pracowników
Sądownictwa podaje, że przez trzy lata z pracy odeszło 82 proc. asystentów
sędziów, 42 proc. urzędników sądowych, 78 proc. innych pracowników sądów.
Oczywiście jest też nabór, ale nowi nie mają doświadczenia i są mniej efektywni.
Teraz na sądownictwo pieniędzy będzie jeszcze mniej, bo reformę Sądu
Najwyższego, w tym środki na zorganizowanie dwóch nowych Izb: Dyscyplinarnej i
Spraw Nadzwyczajnych, i na uposażenie ok. 70 nowych sędziów, zostaną wzięte z
budżetu sądów powszechnych.
Tak więc na razie rządy PiS spowodowały większą
przewlekłość w sądach i nic nie wskazuje, żeby miało się polepszyć. Bo trudno
sobie wyobrazić, jak wymiana sędziów miałaby się przyczynić do usprawnienia
pracy. Żaden polityk PiS tego nie wyjaśnił. Można śmiało założyć, że będzie
wolniej i gorzej także dlatego, że przyjdą nowi sędziowie, bez doświadczenia.
Do usprawnienia sądów przyczyniłaby się reforma procedury,
ale przez blisko trzy lata rządów PiS nic w tej sprawie nie zrobił. Jeśli coś
przygotowuje, to po swojemu, czyli bez konsultacji z sędziami.
Chociaż przewlekłość jest faktem, to na tle UE nie
wyglądamy źle. Mieścimy się w środku stawki, czasem nawet w czołówce. Tak wynika
z Tablicy Wymiaru Sprawiedliwości - to badania, które Unia przeprowadza
systematycznie, bazując głównie na danych rządowych i danych organizacji gospodarczych. Z danych od 2015 do 2017
i początku 2018 r. wynika, że jesteśmy w czołówce,
jeśli chodzi o wpływ spraw: 4. miejsce na 27
krajów Unii. W czasie rozpatrywania wszystkich spraw mamy 6. miejsce, a spraw
spornych - 12., przed np. Niemcami czy Francją. Ostatnie są Włochy - 3 tys.
dni.
U nas - ok. 500 dni. Nakłady na
sądownictwo na głowę mieszkańca - 17. miejsce
(ok. 50 euro). Liczba sędziów na 100 tys. mieszkańców - 9. miejsce, 26 sędziów (np. Niemcy - 24).
Postrzegana niezależność sądów i sędziów w Polsce jest
niska na tle Unii - 22. miejsce. Ale jednocześnie nie tak katastrofalna, jak
wynika z badań polskich sondażowni dotyczących zaufania do instytucji
państwowych: „bardzo dobrze” i „dobrze” ocenia tę niezależność 41 proc.
Polaków, a „źle” i „bardzo źle” - 47 proc. (pozostali nie wiedzą). Najgorzej
jest na Węgrzech: dobrze - 22 proc., źle - 69 proc.
Będzie Budapeszt w Warszawie? Chyba będzie, bo ponad 44 proc. zbadanych przez IBRiS na zlecenie
„Rzeczpospolitej” (7-8 lipca) uważa, że zmiany w sądownictwie będą mieć negatywny
wpływ na poziom zaufania do sądów, a tylko 26 proc. twierdzi, że pozytywny. Z
tego samego sondażu wynika, że 47 proc. badanych uważa, że po reformie będzie w
sądach zdecydowanie gorzej. Generalnie trwającą od ponad dwóch lat reformę PiS
w sądownictwie źle ocenia 54 proc. badanych, a dobrze - 38 proc.
Trudno się dziwić takim wynikom, gdy ludzie słyszą, że
minister sprawiedliwości wymienia prezesów sądów na swoich, że mianuje sędziów
dyscyplinarnych, a politycy PiS zapowiadają sędziom dyscyplinarki za wyroki. Że
Krajowa Rada Sądownictwa w konkursach na stanowiska sędziowskie bada
światopogląd kandydatów. A prokurator generalny grozi sędziom Sądu Najwyższego
kryminałem za to, że zadali pytanie prawne Trybunałowi Sprawiedliwości UE.
Część ludzi jednak wierzy, że reforma kadrowa poprawi
działanie sądów. I to niekoniecznie dlatego, że nie zdają sobie sprawy, iż
sędziowie mają być wymienieni na takich, którzy w razie potrzeby orzekać będą
tak, jak oczekuje władza. Przeciwnie: uważają, że - tak jak to podkreśla PiS -
„sędziowie nie mogą przeszkadzać w rządzeniu demokratycznie wybranej władzy”
(czyli że nie mogą jej kontrolować). Ci ludzie kupują argument, że sędziowie są
władzą bez demokratycznego mandatu, czyli władzą „gorszego sortu”. A kontrola
polityczna nad nimi sprawi, że obywatel będzie sobie mógł załatwić w partii
rządzącej sprawiedliwy, czyli dobry dla siebie, wyrok.
O tym, jak bardzo ludzie wierzą w to, że polityczny nadzór
nad sądami sprawi, że będą bardziej sprawiedliwe, świadczy zwycięstwo Andrzeja
Dudy w wyborach prezydenckich. Ważnym punktem jego kampanii była „Dudapomoc” -
punkt pomocy prawnej dla ludności. Pod drzwiami „Dudapomocy” ustawiały się
kolejki jak za PRL: po kilkaset osób. Ludzie mieli nadzieję, że jeśli uda im
się przekonać kandydata PiS do ich sprawy, to on już zrobi w sądzie porządek i
wywalczy sprawiedliwe rozstrzygnięcie. Jak nie dziś - to wtedy, gdy zostanie
prezydentem. I nikomu nie przychodziło do głowy, że interwencja polityka w
rozstrzygnięcie sądu narusza konstytucję. Zresztą „Dudapomoc” tak właśnie się
reklamowała: interweniujemy w prokuraturze, sądach i urzędach. Jak wynika z
informacji podanych na stronie prezydenta, takich interwencji było wtedy 1,2
tys. na kilka tysięcy zgłoszonych spraw.
Kontynuacją „Dudapomocy” jest Biuro Interwencyjnej Pomocy
Prawnej działające w ramach Kancelarii Prezydenta. Zapytałam, na czym polegają
owe „interwencje”, w szczególności w prokuraturze i sądach? Bo w
przeciwieństwie do rzecznika praw obywatelskich prezydent nie może żądać akt
spraw, nie ma też uprawnień procesowych. Nie mówiąc już o sugerowaniu czy
nakazywaniu sądowi czy prokuraturze, jak ma postąpić w określonej sprawie (w
stosunku do sądu takich uprawnień nie ma nikt, poza sądem wyższej instancji, w
ramach postępowania odwoławczego). Tak więc jedyne, co takie prezydenckie biuro
może robić, to udzielać porad prawnych i np. pomocy w sformułowaniu pisma. Na
czym więc polegają „interwencje” Biura Interwencyjnej Pomocy?
W odpowiedzi dostałam link do raportu z blisko trzyletniej
działalności Biura. Napisano w nim, że Biuro dostało blisko 38,5 tys. listów,
około 13 tys. telefonów, a pracownicy spotkali się z ok. 4 tys. osób. Koniec
danych. Ile spraw „załatwiono”? Nie wiadomo. Ile było „interwencji”? Też nie.
Jest informacja, że połowa spraw dotyczy sądów. Jest też kilkanaście wybranych
„ludzkich historii”, które dotyczą urzędów i
złego prawa. I informacja, że jeśli sprawa dotyczy trwającego postępowania,
Biuro jej nie podejmuje, bo „nie ingeruje w działania sądów i ich wyroki oraz
nie ma możliwości zmian orzeczeń zapadłych w sprawach sądowych”. A jednak ludzie
wierzą, że prezydent, premier, poseł, minister załatwi im sprawiedliwy wyrok.
Dlatego nie odrzucają reformy, która ma polegać na umieszczeniu w sądach
posłusznych sędziów. A przynajmniej nie odrzuca jej wspomniane wyżej 38 proc.
badanych przez IBRiS.
Skuteczność takiej reformy kadrowej widać w Trybunale
Konstytucyjnym, gdzie PiS wymienił 60 proc. sędziów, a jego ludzie przejęli
zarządzanie zarówno pracą sędziów, jak całą obsługą prawną. Mianowany
wiceprezesem przez prezydenta Mariusz Muszyński publicznie przyznał, że wraz z
mianowaną prezeską TK Julią Przyłębską manipulują składami Trybunału. Trybunał,
tak jak prezydent, stał się żyrantem poczynań partii rządzącej. Wystarczy
spojrzeć na wyroki wydane w sprawach, które interesowały PiS: o zgodności z
konstytucją ostatniej pisowskiej ustawy o TK, o niezgodności z konstytucją
wyboru Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego (wyrok mógł być użyty do usunięcia
prezes Małgorzaty Gersdorf, ale zdecydowano się na opcję z posłaniem jej na
emeryturę), wyrok odmawiający sądowi powszechnemu prawa oceny prawidłowości
wyboru prezesa i wiceprezesa TK czy wyrok w
sprawie pisowskiej ustawy o zgromadzeniach: że uprzywilejowane „zgromadzenia
cykliczne” są zgodne z konstytucją. Wyroków polskiego Trybunału nie traktuje
już poważnie Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu: przestał wymagać skargi do
TK dla wyczerpania drogi krajowej. Jeśli PiS powiedzie się przejęcie Sądu
Najwyższego, być może droga Polaków do Strasburga będzie jeszcze krótsza:
wystarczy prawomocny wyrok.
Przejęcie Trybunału pokazuje,
że władza może rządzić sądem. Ale to, co
obiecywała - że „Trybunał wreszcie przestanie się zajmować sprawami
politycznymi i zacznie rozpatrywać skargi obywateli” - kompletnie się nie
sprawdziło. Trybunał sądzi o połowę mniej spraw niż w 2015 r. Jego wiarygodność
jest tak niska, że ludzie przestali kierować do niego skargi: w 2015 r.
wpłynęło ich 245, a
w 2017 - 77. Zaległości rosną, bo Trybunał rzadko sądzi, a rządzący Trybunałem
Julia Przyłębska i Mariusz Muszyński (teraz rzucony przez partię na odcinek
Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego) praktycznie nie wyznaczają spraw
sądzonych w pełnym składzie, bo boją się zdań odrębnych, które uznają za
propagandową porażkę. A swego czasu PiS chciał, żeby wszystkie były sądzone w
pełnym składzie... A więc PiS znalazł jednak sposób na rozładowanie spraw w
sądach: ludzie przestaną je do nich kierować. Proste i genialne.
PiS znalazł też sposób na to, jak przywrócić ludziom
poczucie sprawiedliwości. Równie prosty. Zamiast sądu - teatr. Zamiast sprawiedliwego
wyroku - obietnica. Tak działa komisja reprywatyzacyj - na ministra
sprawiedliwości Patryka Jakiego. Przez lata sądy sądziły sprawy
reprywatyzacyjne lepiej lub gorzej (dziś widać, że jeśli chodzi o nieruchomości warszawskie, często gorzej). I oto teraz
odbywa się sąd symboliczny transmitowany na żywo. Zeznają lokatorzy, opowiadają
o szykanach, nieszczęściach. Potem zeznają „złoczyńcy”, brani w krzyżowy ogień
pytań. Na koniec wychodzi Patryk Jaki i czyni
sprawiedliwość: zwracamy wam mieszkania, dajemy odszkodowanie. Kurtyna zapada.
A dalej sprawa wędruje do sądu, bo ci, którym komisja
odebrała to, co sobie zdobyli, wyłudzili lub kupili, oczywiście się odwołują.
Podobnie jak miasto Warszawa, które ma płacić odszkodowania, chociaż decyzje o
zwrocie podejmowało najczęściej na podstawie wyroku sądowego lub
niezakwestionowanych wcześniej dokumentów. I nie wiadomo do końca, dlaczego
odszkodowanie ma wynieść akurat tyle, ile zarządziła komisja Jakiego? No więc
wszystko jest jak dawniej - w rękach sądu. Ale PiS już urządził teatr, z
transmisją na żywo: Patrzcie, tak się czyni prawo i sprawiedliwość! A sądy to
już inna sprawa.
Ewa Siedlecka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz